piątek, 31 lipca 2015

Opowieść o Pannie i Rycerzu

Dzisiaj znów wskrzeszam coś do poczytania (bo za chwilę moje dwutygodniowe wakacje, z których być może uda mi się odezwać, ale nie wiem czy na pewno, więc na wszelki wypadek zostawiam małe czytadło :)).
Ale najpierw kilka słów wstępu.
Spacerując kiedyś po pięknych ogrodach Księstwa Monaco ujrzałam rzeźbę, która spodobała mi się do tego stopnia, że uruchomiła moją wyobraźnię i tak oto powstała "Opowieść o Pannie i Rycerzu" zamieszczona na blogu dwa i pół roku temu w odcinkach.
Rzeźba przedstawia postaci z greckiej mitologii, ale moja wyobraźnia gładko to ominęła ;) i utworzyła własną opowieść.
Zapraszam do czytania :)

OPOWIEŚĆ O PANNIE I RYCERZU


To było tak: dzielny Rycerz miał iść na wojnę. Panna nie była dzielna, więc go nie chciała puścić. Przywarła do jego zbroi nie bacząc na to, że jest zimna i twarda i tuliła się z całą mocą swojej rozpaczy. Łzami chciała zmiękczyć metal na jego piersi, żeby łzy wsiąkły do serca i roztopiły twarde postanowienie o porzuceniu jej. Bo tak to właśnie czuła. Ta jego powinność dla niej wcale nią nie była. Miała ją w nosie. Nie rozumiała jak można odejść, gdy ma się przy kim być. Co innego, kiedy najlepszymi przyjaciółmi, z braku innych, są miecz, zbroja i koń. Wtedy można sobie hulać po świecie do woli. Ale kiedy zapadło się komuś w serce, to samo to zmienia postać rzeczy. A co dopiero, gdy samemu się chciało w to czyjeś serce zapaść. O, tu już sprawa robiła się poważna. W grę bowiem wchodziła odpowiedzialność.
A tu się okazuje, że taki Rycerz, który dzielny jest nad podziw, który lękowi śmieje się prosto w jego paskudną gębę i wyzywa na pojedynek, nie jest w stanie stawić czoła sercu. Swojemu sercu, o tym drugim nie wspominając, bo to się rozumie samo przez się. Umyka przed nim jak płochliwa łania z powodu byle szelestu w krzakach za plecami.
Nieładnie panie Rycerzu, chciała mu powiedzieć, ale przecież nie mogła, bo by mu uraziła śmiertelnie jego dumę. A mama jej zawsze powtarzała, że u Rycerza to najważniejsza rzecz ta cała duma. No to nic nie mówiła tylko płakała cichutko i tak ładnie nawet, żeby go do siebie nie zrazić opuchniętymi oczami i czerwonym nosem. I trzymała kurczowo za szyję, aby poczuł jak jest słaba i bezradna bez niego.
Jego siła kontra jej słabość. Zderzyły się ze sobą z chrzęstem jego zbroi i szelestem jej szaty.
Zgrzyt i szmer. Skała i mgła.
On zamknął oczy, ona rozchyliła lekko usta, żeby szloch się z nich wydobył.
On zacisnął wargi w cienką kreseczkę, ona wpiła mocniej palce w jego zbroję.
Zmaganie trwało.
A Życie toczyło się dalej jak gdyby nigdy nic. Bo co mu to za nowina. Takich scen napatrzyło się a napatrzyło. Mdłości od nich już go brały. Za nic nie mogło pojąć dlaczego wszyscy czytają stale tę samą książkę i powtarzają te same, zawarte w niej, błędy. Jakby nie mogli uczyć się na błędach innych. Trzeba jego - Życia zapytać, co robić. Czekało w gotowości, by odpowiedzieć. Mało kto pytał.

***
Dalej było tak: on postawił na swoim. Ona też.
Pojechał.
Milczała.
Słowa nie powiedziała, gdy wyjeżdżał. Nawet za nim nie patrzyła. Zresztą dla niego było to bez znaczenia, bo się nie oglądał.
Dni mijały. Jemu w walce, jej na milczeniu.
On brał udział w kilku potyczkach, pokonał paru wrogów, dowiedział się co znaczy brak snu i wody do mycia oraz cichego kąta.
Ona nudziła się jak mops, chociaż udawała, że nie, zawzięcie haftując co popadło.
On zatęsknił, ale wspomniał na swoją dumę i słowa nie pisnął na temat.
Ona zaczęła popłakiwać w poduszkę i uśmiechnęła się w odpowiedzi na uśmiech stajennego.
On srożył się na polu walki aż iskry szły i wszystko na bok pierzchało zatrwożone.
Ona nuciła melancholijnie pod nosem i po raz drugi uśmiechnęła się do stajennego, chociaż tym razem do innego, co ze zdumieniem stwierdziła dopiero po fakcie.
On dochrapał się orderu i nowej wioski z nadania w nagrodę.
Ona kupiła sobie za odłożone oszczędności śliczny pierścionek.
Jemu zaproponowano dowództwo. Przyjął.
Ją pewien kupiec w mieście złapał za rękę i powiedział, że jest piękna. Dała w mordę.
On postanowił ją zawiadomić. Wysłał wieści.
Ona posłańca precz odprawiła nie dając mu chwili na ich przekazanie. I poszła na spacer jakby nigdy nic.
Życie za głowę się łapało. Patrzeć już na to nie mogło a musiało, bo przecież żyć nie mogło przestać bo zaprzeczyłoby samo sobie.
I tak to trwało. Oboje zakleszczyli się w impasie. Ganiali w kółko bez pomysłu na to, co dalej.
Życie pukało się wymownie w czoło, ale nic to nie dało. Impas trwał. Dopiero Desperacja przyszła życiu na pomoc. Szepnęła mu na ucho słów kilka i stało się.
Rycerz spadł z konia w ogniu walki. A że miał ciężką zbroję, więc przeleżał tak do końca. Co przeżył, to jego. Nie opowiadał po powrocie. Nadeszła jego pora na milczenie.
Ona zemdlała na widok noszy i jego oczu bez wyrazu. Potem się ocknęła i postanowiła być dzielna. A Życie znów łapało się za głowę rozglądając się za Desperacją, ale ta sprytnie się ukryła. Co za dużo, to niezdrowo, uznała.

***
W końcu było tak: on leżał bez ruchu w wielkim łożu boleści. Ona biegała bez tchu i bez snu, ale z nadzieją w sercu. 
On pozwalał się sobą zajmować milcząc zawzięcie. Ona pielęgnowała milczenie godząc się na oczywiste. 
Wszystko czekało na rozwój wypadków. Nie rozwinęły się, chociaż po jakimś czasie on siedział milczący w przepastnym fotelu patrząc nieruchomym wzrokiem w okno. Ona czuła się jak potłuczona słuchając tej ciszy.
On pogrążał się coraz bardziej w swoim wnętrzu. Ona chodziła na brzeg morza pogrążać się w falach, a potem siadywała w jakimś ustronnym miejscu patrząc przed siebie wzrokiem pozbawionym wyrazu.
On przebierał palcami po stole wystukując jakiś sobie tylko znany motyw muzyczny. Ona przebierała się trzy razy dziennie, żeby przekonać siebie, że ma zajęcie.
A Milczenie trwało zadowolone, bo nie znosiło gwaru. Tylko Wiatr nie dawał za wygraną i szumiał z uporem w koronach drzew i łodygach traw. Po pewnym czasie uzyskał tyle, że Rycerz wreszcie wstał z fotela, a Panna odetchnęła z ulgą.
Dni przyśpieszyły.
On chodził teraz na długie samotne spacery. Ona tłumiła cisnące się na usta gderliwe: i po co ci to było?
On udawał, że czymś się zajmuje wykrzykując rozkazy do sfory psów. Ona udawała, że wszystko jest jak dawniej i nuciła pod nosem przegarniając łyżką dżem ze śliwek, który smażyła w  wielkim garze.
Stajenni zostali zwolnieni przyłapani przez niego na uśmiechach bez powodu. Dziewki kuchenne straciły pracę, bo za bardzo się według niej obijały w robocie. Zamek opustoszał. Ogromne dziedzińce powoli zarastały trawą. W kątach zalegał kurz. Brudne szyby przepuszczały coraz mniej światła. Nawet duchy ziewały z nudów snując się niemrawo z kąta w kąt.
Życie lamentowało i rwało włosy z głowy. Desperacja zwiała, gdzie pieprz rośnie. Melancholia zadomowiła się w sercach i komnatach.
Oni mijali się coraz częściej, ledwo się dostrzegając, każde pogrążone w swoich sprawach.
Życie z wściekłością szukało pewnej książki z zamiarem podarcia jej na strzępy. Wiatr uznał się za pokonanego i wyniósł się do sąsiedniego zamku. Cisza rozpoczęła królowanie.

***
No i wreszcie było tak: on poczuł, że ma dość. Ona poczuła swąd spalenizny i w ostatniej chwili dopadła gara z dżemem śliwkowym ratując co się dało.
On wyprowadził ze stajni konia i pokonując w sobie traumę dosiadł go. Ona pokonała biegiem schody z sutereny do głównego hallu i przerywając złowieszczą zasiedziałą Ciszę wykrzyczała co dała radę przez ściśnięte gardło.
On udał, że jest szlachetny i słowa nie powiedział, ale aż iskry poszły od zgrzytających zębów. Ona zagryzła palce z bólu udając, że to z wściekłości.
On ruszył z kopyta nie oglądając się za siebie. Ona ruszyła z miejsca, żeby zdążyć zatrzasnąć za nim bramę nim jej minie gniew.
On już był daleko, kiedy wreszcie popatrzył za siebie. Zobaczył tylko tuman kurzu, który litościwie przesłonił przeszłość. Ona biegała po opustoszałym zamku rzucając wszystkim co jej wpadło w ręce, a kiedy poczuła się wyczerpana spojrzała przez zakurzone okno w wieży. Zobaczyła tylko mgłę, która tajemniczo przysłaniała horyzont.
Wystraszona Cisza siedziała w najdalszym kącie podwórka i zastanawiała się czy dobrze zrobi jeśli już teraz się stąd wyniesie, bo miało się ku zachodowi. Jednak odważnie ruszyła boczną bramą przed siebie i jak na razie zamieszkała w pobliskim lesie.
Życie wzięło się w garść i pozostawione samo sobie postanowiło działać. W efekcie już nazajutrz zamek tętnił gwarem i z szybkością niespotykaną w jego wieku zmieniał swoje oblicze. Doszło do tego, iż zasłynął jako miejsce przyjazne i przytulne. Ściągały więc do niego liczne rzesze spragnionych jednego i drugiego, a on powoli pękał w szwach, ale postanowił się nie poddawać. Dobudował sobie nowe skrzydło, by pomieścić wszystkich i mieć jeszcze sporo miejsca na całą resztę.
Ona przechadzała się po nim dumnie potrząsając krótkimi loczkami okalającymi jej twarz, bo także poddała się zmianom i ścięła włosy oraz zamieniła zwiewne suknie na obcisłe spodnie.
Szło nowe, a wraz z nim przyszła Nadzieja. Zazieleniło się od niej wokół, co z kolei przyciągnęło Radość i Śmiech. Skuszony jego perlistymi dźwiękami zawitał pewnego dnia w pobliże zamku pewien Rycerz Na Białym Koniu.
Przyjechał. Zobaczył. Został.
Ona uznała odtąd biel za swój kolor przewodni. On obiecał nigdy nawet nie myśleć o wojnie. Ona uwierzyła. On dotrzymał słowa.
A Życie odetchnęło z ulgą i postanowiło zostać tu na długo zapraszając czekające aż dotąd cierpliwie na swoje pięć minut Szczęście.

wtorek, 28 lipca 2015

Zamęt od pierwszego wejrzenia

Usłyszałam dzisiaj zdanie, którego sens był taki, iż czasami widząc kogoś po raz pierwszy wiemy, że odmieni nasze życie.
Myślę, że jest to doświadczenie nieobce nikomu, chociaż może niezbyt częste.
Nie umiem powiedzieć czy są gdzieś ludzie żyjący zupełnie sami, niezależni więc od nikogo. Jeśli nawet są takowi, to nieliczni. Pozostali muszą się liczyć z faktem nieoczekiwanych gromów z jasnego nieba, które fundują nam albo czyjeś oczy, albo jego takie czy inne działania, a które wywracają znany dotychczas świat do góry nogami (chociaż czasem niewątpliwie dopiero stawiają go na nogi, ale to już inna sprawa).
Nie zawsze dzieje się to w sposób rewolucyjny, ale i tak rodzi się chaos, czasem niewielki, ale jednak ;)
To moje refleksje po obejrzeniu filmu pod takim właśnie tytułem: "A little chaos". Wyreżyserował go znany, ceniony, a przeze mnie ogromnie lubiany brytyjski aktor Alan Rickman, który także pozwolił sobie zagrać jedną z głównych (a jakże) ról. Oprócz niego - absolutnie zjawiskowa Kate Winslet, której nikomu przedstawiać nie trzeba i robiący ostatnio szybką filmową karierę belgijski aktor Matthias Schoenaerts.
Rzecz dzieje się we Francji za czasów panowania Ludwika XIV. Są więc piękne krajobrazy i kostiumy oraz nieustannie tłukące się po głowie pytania czy aby w tamtych czasach na królewskim dworze znanym ze ścisłej etykiety ludzie tak się zachowywali jak to nam twórcy filmu prezentują. Są też komplikacje spraw prostych i upraszczanie tych, które być może w rzeczywistości aż tak proste nie mogłyby być. Jest tajemnica i tajemniczość oraz rana serca, na którą pomaga ciepło ludzkich ramion. Jest jakaś niemiła sytuacja zagrażająca spokojnej realizacji scenariusza, która chociaż umieszczona tam, by nie było nudno i przewidywalnie czyni całość przewidywalną aż do bólu. No i trochę słońca, ale też deszczu, błota, mnóstwo wszechobecnej zieleni natury zwycięsko konkurującej z obfitością pałacowych złoceń i mieszanina ludzkiej życzliwości i złośliwości.
Jest też oczywiście miłość, oczywiście nieoczekiwana, jest nieodparte przyciąganie i głód, tęsknota duża i mała, jakiś smutek, jakiś na niego lek, czyli wszystkiego po trochu, czyli... trochę chaosu ;) ale film ogląda się lekko, więc bez wyrzeczeń dotrwałam do końca i z czystym sumieniem mogę polecić go jako wakacyjny przerywnik codzienności (trailer znalazłam tylko w języku angielskim, ale film oczywiście jest z lektorem).


A mój dzisiejszy dzień idealnie wpasował się w klimat, bo panował w nim lekki chaos, który sama sobie zafundowałam wybierając się na spacer po mieście, gdy niebo nad nim wyglądało tak:


W rezultacie mój spacer zamienił się w coś w rodzaju walki o przetrwanie, by nie zmoknąć doszczętnie :) bo kapiące delikatnie i nieobficie krople deszczu ignorowałam.
Natomiast chwile słońca wykorzystywałam do łapania ich w kadr z zapałem fotografując ściany domów przedziwnie i ciekawie ozdobione, a to zegarem słonecznym...


... a to malowidłami:



Załapała się też nasza noblistka z dumą i zadumą prezentująca światu swoje odkrycie:


A także... przycupnięty pomiędzy rozszalałymi końskimi kopytami dzielny mężczyzna, który ignorował nie tylko owo szaleństwo, lecz także zmienność i nieprzewidywalność pogody:


Podsumowując: wychodząc dzisiaj z domu wiedziałam, że będzie mały zamęt, taki... od pierwszego wejrzenia na niebo ;) jednak po powrocie uznałam, iż było warto. Zamęty mają bowiem to do siebie, że nie tylko nie pozwalają na nudę, lecz przede wszystkim niosą bogactwo, które potem noszą w sobie serca. Na zawsze.
B

poniedziałek, 20 lipca 2015

Ciąg dalszy


Lubię ten czas, gdy okna domów wokół mnie odpoczywają od obecności ludzi przysłonięte żaluzjami, jakby trochę zaspane, czekające cierpliwie w bezruchu na powrót mieszkańców.
Trawa w pobliskich ogrodach rośnie swobodnie niekoszona od dawna. Tu i tam pomiędzy nią wychyli jaskrawą główkę nigdy wcześniej niewidziany kwiat, który nie wiedzieć jak i skąd się tam wziął - taka swoista samowolka spowodowana brakiem dozoru.
Koty łażą ospale po nieswoim terenie nieprzeganiane, niepłoszone.
Ptaki ośmielone bezruchem wokół domów zaglądają w każdy kąt kłócąc się hałaśliwie o właśnie zdobytą przestrzeń z równie odważnym intruzem.
Wariacko wczesnym rankiem budzi mnie terkotanie kółek w ciągniętych po chodnikach walizkach, trzaskanie drzwiczek samochodów, rozmowy pośpiesznie ustalające coś tam jeszcze tuż przed wyjazdem.
Wakacje.


Poranny niedzielny deszcz, który ochłodził świat wypędził mnie na ogród, by utrwalić jego piękno zamknięte w ocalonych jeszcze przed słońcem kroplach wody przycupniętych na liściach.
Prosiłam je więc o piękny uśmiech i... fotografowałam zachwycona urodą nietrwałej chwili.


A później trafiłam na fragment wiersza Wisławy Szymborskiej, który mnie kiedyś przy sobie zatrzymał, więc go zapisałam:
"Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie"

Co o tym myślisz?
Bo mnie przyszło do głowy, że tak często wydaje się, iż to koniec albo na odwrót - początek jak start od zera, jakby nie było nic przedtem, jakby nigdy tak, jak teraz.
A zawsze przecież jesteśmy pośrodku - pomiędzy, w drodze, w dążeniu, zatrzymani tylko na chwilę, uchwyceni w momencie jak kropla deszczu na liściu.
Za nami coś i przed nami też. Nawet wówczas, gdy docieramy do ściany, bo to tylko mur, za którym... No właśnie :)
Wierzę, iż zawsze jest jakiś ciąg dalszy - znajomości, miłości czy przyjaźni, życia. Tylko bywają zmiany. I tyle.
(Fragment wiersza Wisławy Szymborskiej "Miłość od pierwszego wejrzenia" za: poema.pl)


A ponieważ trwa wakacyjny czas mam prezent na wolną chwilę :)
Zdarza mi się czasami napisać coś, co można określić jako małą prozę ;)
Kiedyś na blogu zamieściłam (w odcinkach) "Baśń o Czaro Dziejce" - opowieść z przymrużeniem oka, u źródeł której leży moje poczucie humoru ;). Dzisiaj ją wskrzeszam dla tych, których wówczas na blogu jeszcze nie gościłam. A dla pozostałych jako, mam nadzieję, miłe przypomnienie :)

BAŚŃ O CZARO DZIEJCE


Daleko za Siedzibą Ludzką (ale na tyle blisko, by nie czuć się samotnie) na skraju przecudnej polany w środku lasu tuż przy szemrzącym cicho strumieniu stała nieduża, średniej urody chatynka. Cała tonęła w bluszczu, który ją swego czasu oplótł i tak mu się to spodobało, że pozostał na zawsze. Trwała więc symbioza, bo on miał niezłe oparcie, a ona wcale dobrą ochronę, gdyż z daleka i pod odpowiednim kątem sprawiała wrażenie jakby jej w ogóle nie było.
Może właśnie dlatego wielu ludzi nie dawało wiary gadkom, że tam coś jest. Inni szeptali, że i owszem, ale lepiej się tam nie zapędzać, bo nigdy nic nie wiadomo.
Tajemnica więc trwała i powoli obrastała legendą. O jakichś ciepłych płomykach pełgających nocami wśród leśnych zarośli. O zagadkowej postaci przesuwającej się szybko i lekko między konarami starych drzew. I o dziwnej sile przyciągania, której nie sposób się jakoby było oprzeć, gdy się podeszło za blisko do tego miejsca.
Jedni mówili, że to siedziba wiedźmy, która żywi się ludzkimi myślami kradnąc je z beztroskich głów przechodniów. Inni przestrzegali przed urokiem jej oczu, w które łatwo było wpaść a potem nigdy o nich nie zapomnieć.
Tę ostatnią bujdę stanowczo dementowały zirytowane kobiety, których mężczyźni zagnali się daleko w las i którzy potem z niego wrócili, niestety jednak przedziwnie jakoś oczadziali. Kazały im więc codziennie wynosić śmieci i rąbać jak najwięcej drew na opał, żeby w wysiłku mięśni odzyskali rozum.
Nikt nie dzielił się spostrzeżeniami co do skuteczności tych metod, ale jak Siedziba Ludzka długa i szeroka widywało się co i rusz idącego z kubełkiem w ręku faceta o błędnym spojrzeniu albo innego - ospale walącego siekierą w nikomu niczego winne pnie drzew.
Czas mijał, nic się nie zmieniało, życie biegło, legenda trwała.
Razu pewnego przez Siedzibę Ludzką przejeżdżał Przybysz z daleka. Figlarny wiatr rozwiewał mu długie włosy oraz równie długi ogon jego wierzchowca. Klapały o bruk ryneczku podkute kopyta, w takt których mrugały zalotnie rzęsy mijanych panien.
Szeptana wieść o urodzie Przybysza wyprzedziła go zanim się obejrzał przez ramię i dostrzegł w bocznej uliczce gospodę. Zmęczonym będąc podjechał tam, zsiadł z umordowanego klapaniem po bruku wierzchowca (który zdecydowanie wolał bardziej ekologiczne podłoże) i wszedł do środka.
Przywitała go cisza niepomiernie zadziwiona jego pięknem, o którym na co dzień sam nie pamiętał. Dopiero w takich miejscach, wśród ludzi, przypominało mu się i wtedy nigdy nie wiedział co i jak z tym zrobić. Posłał więc przed siebie, a więc w żadne konkretne miejsce, uśmiech i nie dostrzegając, że nagle i gwałtownie zaparło dech wszystkim tu obecnym kobietom, usiadł przy najbliższym wolnym stole.
Ugoszczony został jak należy sowicie odpłacając się uśmiechami i brzęczącą monetą. Potem poddał się atmosferze miejsca i wsłuchał w opowieści snute z powagą przez zgromadzonych przy kominku stałych bywalców. Mocno już podchmieleni pletli co im ślina na język przyniosła, a więc przede wszystkim znienawidzoną przez niewiasty bujdę o urokliwej mieszkance lasu.
Przybysz nadstawił ucha. Ciekawym będąc świata nie chciał bowiem uronić niczego z jego niezwykłości, a tu się na takową zanosiło. Przysiadł się więc do podchmielonych i racząc ich kolejnymi kuflami wypytywał o szczegóły.
Szybko uszy zaczęły go piec od coraz gorętszych wieści. Nie zważając na to, że ich pikanteria zwiększała się wprost proporcjonalnie do ilości pustych kielichów, słuchał chciwie, a rozbudzona wyobraźnia wyświetlała przed jego pięknymi oczami obrazy o treści zdecydowanie tylko dla dorosłych. Przybysz, mając lat sporo powyżej wymaganych osiemnastu, pozwalał im hulać swobodnie i ani się spostrzegł jak zapragnął wdrożyć je w życie. Sypnął więc raz ostatni szczodrze groszem w podzięce i pozostawiając za sobą rozżalone dusze niewiast wsiadł na wierzchowca, a potem odjechał kierując się w stronę wabiącego go lasu.

***

Siedziba Ludzka, dotąd gwarna i wesoła, posmutniała od tęsknoty, która rozpanoszyła się w niejednym domostwie. Westchnieniom końca nie było, więc mgła nimi wzniecona pałętała się każdego ranka po uliczkach i zaułkach.
I tym razem to mężczyźni zgrzytali po cichu zębami mieląc w nich niecenzuralne słowa na wspomnienie pięknego Przybysza. Domagali się też gremialnie coraz to nowych potraw na obiad, co zapędzało niewiasty do roboty bardziej skutecznie niż wyrażana jawnie frustracja.
Jednak... ile można jeść? Poszli więc po radę do najstarszego starca, jakiego udało im się znaleźć. Ten kazał im nazbierać kwiatów leśnych oraz łąkowych i wić z nich obfite bukiety, które następnie należało cyklicznie ofiarowywać swoim damom.
Spojrzeli więc na niego jak na wariata, którym przecież po trosze i był, i odeszli zniesmaczeni łypiąc złym okiem na rosnące wokół zielsko. Jeden czy drugi nawet wypatrzył coś, co uznał za kwiat, ale ponieważ był w gronie kumpli, więc się po to coś nie schylił. A potem przetłumaczył sobie, że nie będzie się wygłupiał w efekcie czego mgła codziennie się pojawiała snując się co prawda przy samej ziemi, ale jednak.
Siedlisko czekało.
Połowa - na zniknięcie mgły, a druga - na pięknego Przybysza. Jedno nie znikało, a drugie się nie pojawiało. Trwała więc sytuacja patowa i nikt nie miał bladego pojęcia jak z niej wybrnąć. Rozwiązanie pojawiło się samo jak to zwykle z rozwiązaniami bywa.
Pewnego ranka powiał silny wiatr, który przegnał mgłę. To poprawiło humor mężczyznom i dzięki temu milej spojrzeli na kobiety. Tu i tam pojawiło się nawet jakieś ciepłe słowo, które w połączeniu z długim czasem jaki upłynął od wyjazdu Przybysza zrobiło swoje. Kobietom wrócił rozum, a do siedziby ludzkiej - spokój.
Wiatr na wszelki wypadek wiał jeszcze trzy kolejne dni, a potem eksperymentalnie ucichł - mgła nie powróciła. Wszyscy odetchnęli z ulgą, ale delikatnie, żeby znów tumanu nie wywołać. I dni zaczęły biec swoim torem, aż do pewnego pięknego słonecznego poranka, kiedy to w Siedzibie Ludzkiej echem poniosło znajome klapanie kopyt.
Wszyscy dech wstrzymali i wpatrzyli się w stronę skąd ów dźwięk się pojawił. Za chwil parę ujrzano znanego już Przybysza i jego nie mniej znanego wierzchowca. Wracali z lasu. Na oko cali i zdrowi. Mieszkańcy Siedziby Ludzkiej łypali podejrzliwie, ale niczego nie udało im się dojrzeć.
Przybysz znów przybył, a potem powtórzył znany sobie i innym scenariusz: gospoda, uśmiech, jedzenie, brzęczące monety, pogaduchy przy kominku. Tylko uszy mu już nie płonęły. Zamiast tego na ustach wykwitł, i tam pozostał, tajemniczy uśmiech znawcom i światowcom przywodzący na myśl pewien portret namalowany przez pewnego włoskiego mistrza pędzla.
Ciekawość tym razem piekła uszy mieszkańcom. Jednak na, niby z głupia frant, zadawane podchwytliwe pytania Przybysz nie odpowiadał nie rozstając się już ani na chwilę z tym denerwującym uśmieszkiem.
Panny z miejsca się więc obraziły. Mężatki uznały, że wcale z niego nie taki piękniś jak to niektórzy kiedyś mówili. A całą resztę cholera brała od tej tajemnicy. W dodatku Przybysza nie miał kto pogonić do wyniesienia śmieci czy rąbania drew.
Kwas narastał niepostrzeżenie.
I znów wiatr przyszedł z pomocą - pewnego wieczora przywiał od strony ciemnego boru swąd spalenizny...

***

Kopnął się kto żyw w Siedzibie Ludzkiej w stronę lasu, by zobaczyć czy to, co myślą jest tym, co jest. Gęsty tłum cisnął się na obrzeżach rozległej łąki, za którą rozciągała się już leśna gęstwina. Nikt jakoś nie miał ochoty się w nią zagłębić. Czekano.
I nagle... O!, zawołało jakieś dziecię, palcem wskazując miejsce wśród krzaków skąd, i to już wyraźnie zobaczyli wszyscy, sączyła się wąska strużka dymu. Dwu czy trzech odważnych podeszło i rozgarnęło kłujące gałęzie.
I oto oczom wszystkich ukazał się śpiący przy maleńkim ognisku niepozorny człeczyna. Zdumienie odebrało wszystkim mowę - nie tego się spodziewali. Frustracja spowodowana rozczarowaniem znalazła ujście w pełnym oburzenia krzyku.
Człeczyna jak leżał, tak zerwał się na równe nogi przecierając zaspane oczy. A mieszkańcy Siedziby Ludzkiej jak jeden mąż wydzierali się na niego pytając czy naprawdę nie słyszał nic a nic o przepisach BHP, że tak beztrosko rozpalił ognisko w lesie? I czy nie wie, głupek jeden, że za to jest mandacik? I dalej w tym guście.
Człeczyna jak stał, tak usiadł przerażony na wieść o zbrodni, której się był dopuścił. Nawet zaczął trochę popłakiwać, ale zaraz znów wrzask się podniósł, żeby nie manipulował otoczenia, więc ucichł. Harmider trwałby może i dłużej, gdyby nie Przybysz, który dopiero teraz pojawił się na miejscu zamieszania.
Huknął głosem potężnym raz a dobrze, a gdy zdumieni siłą jego płuc mieszkańcy umilkli w mig rozwiązał sprawę. Dał minutę człeczynie na wyjaśnienia. Potem dał mu do zrozumienia, co o nim myśli. A na koniec powiedział, by dać biedakowi spokój, bo on i tak już nigdy więcej i w ogóle. Po czym nie czekając aż zgromadzenie ochłonie kazał paru chłopakom zasypać ognisko, zagarnął człeczynę jednym ramieniem a właścicielkę gospody drugim i skierował się do Siedziby Ludzkiej rozprawiając żywo po drodze, by odwrócić uwagę w inną stronę.
Nie wiadomo jak cała sprawa by się skończyła, gdyby nie pewne zdarzenie. Otóż, to samo spostrzegawcze dziecię znów wyciągnęło rączynę i wskazało w głąb lasu mówiąc swoje odkrywcze "O!". Kiedy inni popatrzyli w tamtym kierunku, ucichli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pomiędzy zielenią liści majaczył bowiem cień - nie cień jakby ludzkiej postaci.
Niektórzy dostrzegli kruczą czerń długich loków, inni - blask pięknych oczu, a pozostali zaklinali się, że ujrzeli łagodny gest pozdrowienia uczyniony białą dłonią. Za chwilę wszystko skryły gałęzie i liście.
Mieszkańcom wrócił oddech, a niektórym nawet głos. Odchodzili jednak powoli, z ociąganiem. Ten i ów zerknął jeszcze raz lub dwa w leśny gąszcz, lecz nie widząc już niczego udawał, że to tak tylko mimochodem i bez powodu.
Spokój także powoli wracał na swoje miejsce. I jak to zwykle bywa - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mieszkańcy mieli o czym rozprawiać przez tydzień, póki przyłapanie karczmarki na niecnych figlach z jednym z jej gości nie odsunęło wydarzenia w cień. No i Siedziba zyskała nowego mieszkańca, bo człeczyna okazał się wcale zręcznym balwierzem, który znał się na przypiekaniu loków jak mało kto. Odtąd więc nadobne mieszkanki Siedziby Ludzkiej ganiały do niego regularnie stanowczo twierdząc, że to nie z powodu widzianych gdzieś kiedyś krętych loków, ale ponieważ tak lubią. Tak czy siak jedno było pewne - miały zajęcie i dały spokój z wydawaniem rozkazów odnośnie wynoszenia śmieci i takich tam. Co prawda niektórzy z pozbawionych tego zajęcia znów chodzili jak błędni, ale twierdzili, że to nie z powodu widzianych gdzieś kiedyś pięknych oczu tylko dlatego, że tak mają od urodzenia.
A Przybysz? Cóż. Pędziwiatr był z niego, więc szybko znudziło mu się uśmiechanie, jedzenie i brzęczenie monetami. I tak oto pewnego ranka po sutym śniadaniu wsiadł na swego legendarnego już, nie wiedzieć z jakiego powodu, wierzchowca i odjechał.
Mówiono, że w stronę lasu i że wkrótce chatynka opustoszała, ale... kto tam wie. O całej sprawie pamiętano jedynie do czasu, gdy...
Ale to już osobna historia...

sobota, 11 lipca 2015

O gromadzeniu rzeczy i... miłości ukrytej w zmierzchu


Przede mną za jakiś czas dłuższy wakacyjny wyjazd. Zawsze wtedy pragnę jechać z lekkim sercem pozbawionym troski o codzienność, więc teraz powoli odgruzowuję mieszkanie, czyli przeglądam obecny stan posiadania i dzielę na dwa stosy: "za" i "przeciw" ;) 
Pierwszy zostaje, drugiemu pokazuję drzwi.
Brutalne, wiem ale w przeciwnym razie w krótkim czasie utonęłabym w rzeczach, które w przedziwny sposób zostają przy mnie chociaż bywa, iż o to nie proszę. Może zabłądziły, nie wiem, i poniewierają się u mnie na jakiejś półce przestraszone nieznanym miejscem.
Tym bardziej powinnam im pokazać drzwi, nieprawdaż? ;)
Pomagam sobie żartowaniem, by czas upływał milej przy niewdzięcznym zajęciu. A powinno być żelazną zasadą: nie gromadź! Ale kto z nas stosuje wszystkie co do jednej żelazne zasady? No, chyba że w snach, bo na jawie jest... cóż... życie ;)


Tym, co mi zazwyczaj towarzyszy przy odgruzowywaniu jest sącząca się w tle muzyka.
Dzisiaj "pomagał" mi w ten sposób Bocelli. No i wróciło przypomnienie pięknie przez niego wykonywanej pieśni "En Aranjuez con tu amor".
Znasz ją?
Jeśli nie - posłuchaj. Jeśli tak... posłuchaj raz jeszcze :)

Aranjuez
Miasto marzeń i miłości
gdzie szmer źródeł
wody
zdaje się rozmawiać w ogrodzie
cicho, szeptem, z różami

Aranjuez,
dziś suche, bezbarwne liście,
które zamiata wiatr
są wspomnieniem romansu,
który pewnego razu,
rozpoczęliśmy wspólnie ty i ja,
i bez powodu zapomnieliśmy.
Być może ta miłość ukryta
w jakimś zmierzchu,
w bryzie albo w kwiecie
cicho oczekuje twojego powrotu

Aranjuez,
dziś suche, bezbarwne liście,
które zamiata wiatr
są wspomnieniem romansu,
który pewnego razu,
rozpoczęliśmy wspólnie ty i ja,
i bez powodu zapomnieliśmy

W Aranjuez, kochanie
Ty i ja

(za: tekstowo.pl)


Pięknie się zrobiło wokół od piękna ciepłych słów. Niech nam to piękno zostanie w sercach, jak... wspomnienie :)
B

poniedziałek, 6 lipca 2015

Gorące wspomnienia

Ostatnie ciepłe (czasem za bardzo ;)) lipcowe dni sprzyjały radosnemu szwendaniu się po miejscach znanych i nieznanych. Mnie także owo szwendanie się zdarzyło, więc dzisiaj po powrocie - opowieść:
Najpierw miałam trochę pracy, bo szukałam inspiracji do malowania w księgach pięknych i mądrych w dodatku zgromadzonych w miejscu o niezwykłej urodzie - czytelni starodruków BU KUL:


Potem gdzieś po drodze na lubelskiej ulicy zauroczyło mnie wykute w kamieniu Boże zamyślenie w pobliżu zwykłego ludzkiego życia:


A później w parku zaczarowała piękna para - dumny, barwny paw i jego wybranka w... ślubnej sukni ;)


I zachwyciła podróż w czasie do sielskości dawnej wsi, ponieważ zwiedziłam lubelski skansen...


... gdzie moja córka, czyli 100 % mieszczuch, przeżyła (w całkiem dobrej kondycji ;)) spotkanie oko w oko z pierzastą przedstawicielką otaczającej nas natury ;)...


... a ja uwieczniłam na fotce tego oto przystojniaka...


... i mnóstwo urokliwych miejsc i zakątków:

 Gdzieś przy drodze.

 Studzienny żuraw.

 Poczta i zakład fryzjerski (w powstającej rekonstrukcji dawnego miasteczka), gdzie wisi tabliczka: "Uprasza się nie pluć na podłogę" ;)))

 Zrekonstruowany XVII-wieczny kościół.

 XVIII-wieczna (obecnie greckokatolicka) cerkiew, w której nadal odbywają się nabożeństwa.

 Wejście do wiejskiego domu.

 Niezwykłej urody drewniana brama cmentarna.

 Wnętrze domu wiejskiego...

  ... mieszczańskiego...

... i szlacheckiego dworku.

Nawet gdzieś po drodze przysiadłam na progu pięknej, starej chałupy racząc się chwilą spokoju (ciekawskich informuję uprzejmie, że widoczna obok drzwi miotła nie służyła mi, tym razem ;))), do podróżowania, a nawet nie do sprzątania - nie jest moja!)


A na koniec... pani na... cudzych włościach ;) czyli ja na tle dawnego dworku, który zachwycił mnie swoją urodą i osadzeniem wśród gęstej, kudłatej zieleni i mnogości kwiatów:


I jeszcze mój uśmiech :) i bogactwo pachnącej róży z życzeniami dobrych dni niosących jak najwięcej wspaniałych, pięknych, gorących ;) wspomnień.
B