Kiedy wchodzę na górski szczyt zdarza się, że trochę drżę, bo wysokość, bo pusta rozległa przestrzeń wokół... A jednak i tak czasem chciałabym, by wyrosły mi skrzydła.
Nie anielskie, tych bym nie udźwignęła - moje serce jest ludzkie.
Nie anielskie, tych bym nie udźwignęła - moje serce jest ludzkie.
Jednak takie, które mają ptaki...
Wchodziłam kiedyś na Ciemniak. Byłam jakąś godzinę od szczytu, gdy nagle zza skał wyleciał ogromny brunatny ptak. W ciszy. Bezszelestnie. Szybował nisko.
Zamarłam w bezruchu a on zrobił nade mną powolne kółko i... odleciał za skały. Do dziś pamiętam jego czarne wypukłe oko, którym mi się przyglądał.
Ciekawe co widział.
Mówi się, że z tej perspektywy świat wygląda inaczej, w rozumieniu - lepiej.
No nie wiem. Z oddali wszystko wygląda albo może wyglądać lepiej. Ale to nie znaczy, że widzi się prawdę.
To jak z poznawaniem kogoś na odległość - zawsze wkradnie się błąd. A stąd bliska droga do nieporozumień. Bo co można wiedzieć o kimś, o tym jaki jest, gdy się z nim nie rozmawia? Zna się tylko swoje wyobrażenia o nim, które na pewno zderzą się kiedyś boleśnie z rzeczywistością.
Nie po to chciałabym mieć skrzydła, by nie widzieć prawdy. Wolę każdą, nawet najtrudniejszą, niż obłudę, fałsz czy zakłamanie.
Jednak na skrzydłach mogłabym polecieć cicho, nieostentacyjnie w stronę, do której w jakiejś chwili wyrywa się moje serce. Szybko pokonać odległość bez stania w korkach, kupowania biletu i opędzania się w pociągu od natarczywych facetów.
Mam takie skrzydła. To skrzydła marzeń. Całkiem przyjemne, ale... marzenia nie zastąpią rzeczywistości.
Za oknem zimny świat a mnie się chce ciepłego morza, które odbija błękitne niebo i chrupiących pod bosymi stopami ziarenek piasku. I długiego wędrowania wzdłuż brzegu na wyścigi z wiatrem - pieszczochem, który wplata figlarne, niecierpliwe palce w moje włosy.
I chce mi się patrzeć jak ludzie cieszą się niebem i słońcem, i sobą. Jak się śmieją i uciekają od fal, które łapią ich za stopy i łydki.
I chce mi się rozległej, dalekiej przestrzeni widzianej z górskiego szczytu, i kudłatej, szorstkiej zieleni kosodrzewiny, która dzielnie wczepiła się w skały i ani myśli odpaść. I tych skał też mi się chce. I to tak, że aż boli. Śliskie od wilgoci i ostre potrafią łatwo zranić, gdy się brawuruje, ale kiedy dotykam je delikatnie odpowiadają siłą, dają oparcie.
Och, chce mi się niemożliwego!
Poradzi ktoś na to? Co można poradzić na bezradną tęsknotę?
Basia
Wchodziłam kiedyś na Ciemniak. Byłam jakąś godzinę od szczytu, gdy nagle zza skał wyleciał ogromny brunatny ptak. W ciszy. Bezszelestnie. Szybował nisko.
Zamarłam w bezruchu a on zrobił nade mną powolne kółko i... odleciał za skały. Do dziś pamiętam jego czarne wypukłe oko, którym mi się przyglądał.
Ciekawe co widział.
Mówi się, że z tej perspektywy świat wygląda inaczej, w rozumieniu - lepiej.
No nie wiem. Z oddali wszystko wygląda albo może wyglądać lepiej. Ale to nie znaczy, że widzi się prawdę.
To jak z poznawaniem kogoś na odległość - zawsze wkradnie się błąd. A stąd bliska droga do nieporozumień. Bo co można wiedzieć o kimś, o tym jaki jest, gdy się z nim nie rozmawia? Zna się tylko swoje wyobrażenia o nim, które na pewno zderzą się kiedyś boleśnie z rzeczywistością.
Nie po to chciałabym mieć skrzydła, by nie widzieć prawdy. Wolę każdą, nawet najtrudniejszą, niż obłudę, fałsz czy zakłamanie.
Jednak na skrzydłach mogłabym polecieć cicho, nieostentacyjnie w stronę, do której w jakiejś chwili wyrywa się moje serce. Szybko pokonać odległość bez stania w korkach, kupowania biletu i opędzania się w pociągu od natarczywych facetów.
Mam takie skrzydła. To skrzydła marzeń. Całkiem przyjemne, ale... marzenia nie zastąpią rzeczywistości.
Za oknem zimny świat a mnie się chce ciepłego morza, które odbija błękitne niebo i chrupiących pod bosymi stopami ziarenek piasku. I długiego wędrowania wzdłuż brzegu na wyścigi z wiatrem - pieszczochem, który wplata figlarne, niecierpliwe palce w moje włosy.
I chce mi się patrzeć jak ludzie cieszą się niebem i słońcem, i sobą. Jak się śmieją i uciekają od fal, które łapią ich za stopy i łydki.
I chce mi się rozległej, dalekiej przestrzeni widzianej z górskiego szczytu, i kudłatej, szorstkiej zieleni kosodrzewiny, która dzielnie wczepiła się w skały i ani myśli odpaść. I tych skał też mi się chce. I to tak, że aż boli. Śliskie od wilgoci i ostre potrafią łatwo zranić, gdy się brawuruje, ale kiedy dotykam je delikatnie odpowiadają siłą, dają oparcie.
Och, chce mi się niemożliwego!
Poradzi ktoś na to? Co można poradzić na bezradną tęsknotę?
Basia