niedziela, 30 września 2012

"Kochanek królowej"

Wróciłam właśnie z kina. Poruszona jak mało kiedy.
Obejrzałam świetny film. Nie znam duńskiego, więc nie wiem czy tytuł przetłumaczono na polski wiernie (oryg. "En kongelig affaere", reż. Nikolaj Arcel), ale nie o tytuł chodzi.
Co mnie poruszyło? Jak zawsze - ludzkie życie.
O tym filmie mówi się, że jest dramatem kostiumowym opartym na faktach. I słyszałam głosy, że podobać się może jedynie Duńczykom, bo mówi o ich historii.
Może jak się na to spojrzy od tej strony, to jest to prawda.
Historia zresztą jak każda inna. Ta wielkiego formatu na wielkiej scenie, czyli państwo, naród, społeczeństwo, przemiany i tak dalej. I ta cicha - ludzka, chociaż w tym przypadku roznosząca się jednak echem.
Zawsze byłam i ciągle jestem zdania, że można napisać książkę czy zrobić film o wszystkim, bo nie ma lepszych czy gorszych historii. I nie chodzi, wbrew dość powszechnej opinii, o epatowanie oryginalnym ujęciem zgranego do cna tematu. To bez znaczenia.
Natomiast robi wrażenie jedynie to, w jaki sposób coś jest opowiedziane przy użyciu środków charakterystycznych dla literatury czy filmu.
A tu opowiedziane zostało dobrze i mocno.
Mam duże wymagania  jeśli chodzi o prawdopodobieństwo psychologiczne postaci no i się nie zawiodłam. Ludzie bardzo prawdziwi. Życie bardzo prawdopodobne. I prawda o nim też prawdziwa: prędzej czy później każdego ono rozczaruje, a jeśli są chwile, gdy się wydaje, że złapało się Pana Boga za nogi to okaże się to złudzeniem.
Ludzkie. Cholernie mocno ludzkie.
Pewne dlatego wszyscy wychodzili z seansu w nieprawdopodobnej ciszy.
Poza tym nie mogę nie wspomnieć (nie byłabym kobietą), że Mads Mikkelsen jest mężczyzną tego rodzaju, że kiedy się pojawia na ekranie, to piorunem zostaje się jedynie w samych pończochach i biżuterii. Reszta jakoś sfruwa sama. Jak to się dzieje - nie wiem :) I nie gorszcie się, proszę. Odrobina humoru jeszcze nikomu nie zaszkodziła :)
Basia Smal

sobota, 29 września 2012

Jesteś tam?

Miałam już nic do końca miesiąca, czyli do jutra, nie pisać, ale... spać nie mogę.
Siedzę i myślę, że pogadałabym sobie tak od serca z kimś. Głęboko i długo. O masz! Skojarzyło mi się. A jak mnie to pewnie i Wam.
O wybaczenie proszę. Ja o rozmowie, serio. Tylko jest już późno i mi się w głowie lekko plącze.
To zapewne i ta rozmowa byłaby taka nie bardzo. Chociaż kto wie.
Bardzo lubię rozmawiać z ludźmi. I (a co tam, pochwalę się) umiem słuchać. A to z tego powodu, że naprawdę interesują mnie inni - to, co i jak myślą. Jak widzą świat i siebie i takie tam.
Tylko mam pewien problem. Jak ktoś mówi, to muszę się na niego patrzeć. Inaczej nici z koncentracji, bo należę do tych co to jak nie widzą, to nie słyszą.
Pewnie może to czasem mojego rozmówcę krępować, więc staram się nie nadużywać konieczności. A z tego mojego słuchania innych sporo się dowiedziałam i nie mówię tu o faktach z czyjegoś życia tylko tak ogólnie.
Dlatego uważam, że warto ludzi słuchać. Czasem nawet w powodzi głupawego ględzenia można wyłowić perełkę.
A teraz to chyba ja lekko ględzę. No nic, późna pora to jest dobre wytłumaczenie. A może się jednak trafi jakaś perełka.
Jak tak sobie piszę, to mnie zastanawia czy i kiedy to ktoś przeczyta. Dlatego ten tytuł, bo nie wiem czy nie mówię w pustkę. Mam nadzieję, że nie.
Swoją drogą to doprawdy przedziwne, że mam kontakt z ludźmi, których na oczy pewnie nigdy nie ujrzę.
I w dodatku ich jakoś lubię, bo jak sobie wyobrażę, że siedzi sobie ktoś gdzieś i czyta co napisałam, to od razu mi ciepło na sercu. Jednak czasem, tak jak dziś, brakuje mi tego, by z kolei kogoś z Was posłuchać.
Tak to z blogiem jest, że się gada najpierw do ekranu komputera. Taka jednostronna relacja.
Jest już 23.21, więc pora spać.
Dobrej nocy i miłego jutrzejszego dnia :)

Basia

wtorek, 25 września 2012

Anegdoty z Aten, czyli jak nieświadomie udawałam Greka

Mam poczucie humoru tego rodzaju, że bawią mnie takie sprawy, o których teraz chcę opowiedzieć. Otóż, jak już wspominałam, kilka lat temu poleciałam do Aten.
Nie miałam wtedy pojęcia, co mnie z tego powodu spotka. Wszystko zaczęło się jeszcze na lotnisku w Polsce. Kiedy podałam pracownicy lotniska mój paszport z kartą pokładową do kontroli, ona oddając mi go popatrzyła na mnie i powiedziała (widziała przecież dokąd lecę) "thank you". Do mnie?!
No nic. Przeszłam nad tym do porządku dziennego, bo mylić się rzecz ludzka. Po dotarciu na miejsce okazało się, że nie tylko ludzka, ale też powszechna.
Grecy bowiem, jakby się zmówili, gadali do mnie w swoim własnym języku, którego ja przecież, na litość, nie znam. A tu mnie jeden taki o coś pytał, wystawiając głowę z samochodu i gdy mu uprzejmie odrzekłam, że nie rozumiem, to zrobił wielkie oczy i minę, która wyrażała najwyższe osłupienie. Miałam zapewne podobną, bo naprawdę z lekka zgłupiałam, gdy mnie zalał potokiem ślicznych szumiąco-szeleszczących słów (nowogrecki brzmi niezwykle melodyjnie).
Później mogło być już tylko gorzej. I było.
Dnia pewnego, po długiej i dość męczącej wędrówce przez rozprażone upałem ulice Aten, przystanęłam na chwilę pod jakąś ścianą dla nabrania oddechu i łyknięcia wody. Chwila i podszedł do mnie z boku jakiś facet, który opierając się nonszalancko ramieniem o mur nad moją głową rozpoczął był długą tyradę. Oczywiście po grecku!
Spowolniała lekko od upału dopiero po chwili zareagowałam i odwróciłam do niego głowę. On się leciutko zatchnął, ale tylko na moment, uśmiechnął, a potem gadał dalej.
Próbowałam wtrącić choć słówko (cały czas zastanawiając się, jakby to robiło różnicę, w jakim języku), ale dopiero po chwili dałam radę, bo mu tchu nareszcie zabrakło. I do dziś pamiętam osłupienie w jego oczach, gdy powiedziałam, że ja ani w ząb nie pojmuję o czym on tam do mnie nadawał.
Załapał, robił przepraszające miny, gesty, słał uśmiechy i w końcu sobie poszedł, a ja do dziś nie wiem jak wygląda rwanie po grecku, bo przecież nie zrozumiałam ani słowa :)
I to nie koniec.
Naprawdę dałam czadu dopiero na lotnisku przy kontroli, gdy mój bagaż przejechał przez wszystkowidzące promienie.
Brałam się już za zbieranie swoich rzeczy z kuwety, gdy dotarł do mych uszu kobiecy głos, który coś tam gadał, ale że po grecku, to oczywiście nie reagowałam w przekonaniu, że nie do mnie. Myliłam się!
Za sekundę znów to usłyszałam, tyle że niemal wyszczekane już mocno podniesionym głosem. No to popatrzyłam i zderzyłam się z wściekłym wzrokiem celniczki.
Osłupiałam (że też ja w tych Atenach w słup soli się nie zamieniłam, to zakrawa na cud), a potem słodkim głosem poprosiłam, by powtórzyła o co jej chodzi. Zgadnijcie jaką miała minę? Bezcenne! A pytała o krem do rąk jaki miałam w torebce.
No tak, swoje to ja tam w tych Atenach przeżyłam :) A teraz popatrzcie proszę na zdjęcie i powiedzcie mi czy ja wyglądałam tam na Greka? ;)))))


Basia Smal

sobota, 22 września 2012

Miłość - wieczna tęsknota

Pamiętacie bajkę Andersena "Królowa Śniegu"? Ta pani zmroziła serce pewnego nieostrożnego chłopca okruchem lodu, który tam wpadł.
My, ludzie, mamy w sobie taki okruch, tyle że nie lodu a... miłości. Jakbyśmy byli zaprogramowani na kochanie. Taki zawiązek miłości, gotowość. Okruch jak odruch kochania, gdy tylko jest ku temu sposobność.
Sądzę, że nie pamiętamy o tym, jeśli w ogóle sobie to uświadamiamy, ale o to mniejsza. Sprawa z kochaniem ma się tak, że potrzebujemy tego jak powietrza do oddychania.
I to w tej kolejności - najpierw chcę kochać, a gdy kocham, to pragnę wzajemności, czyli chcę być kochanym.
Ludziom czasem ta kolejność się plącze i stąd problemy.
Zobaczcie sami. Wyobraź sobie, że masz wokół siebie zakochanych w tobie ludzi, ale ty nie kochasz nikogo z nich. Nawet fajnie się z takim tłumem uwielbienia żyje, ale... i tak w środku ma się pustkę. Wypełnić ją może tylko i wyłącznie miłość, którą samemu się czuje. Póki tego nie ma, pustka trwa i można sobie wtedy śpiewać do upadłego, że brylanty to najlepsi przyjaciele czy coś w tym stylu. I tak to nic nie da.
Dopóki nie kochasz, nie masz poczucia, że żyjesz pełnią.
To z powodu tego okruchu w nas, który można określić jako "muszę kochać". Muszę. Bo inaczej nie czuję w pełni swego człowieczeństwa, nie jestem w stanie tej pełni doświadczyć.
Dlaczego więc tak wielu z nas boi się miłości?
Dlaczego umykamy przed nią nawet wówczas, gdy już i tak się stało i kochamy?
Mówi się o lęku przed zranieniem, odrzuceniem i takie tam. Ja jednak jestem skłonna sądzić, że przeraża nas to, co się z nami dzieje, gdy pokochamy.
Miłość jest totalnym zapomnieniem o sobie. Ktoś, kto kocha, jest jak zdmuchnięty z powierzchni - nie ma go. Jest tylko ten, kogo darzy uczuciem.
Boimy się zapomnieć o sobie, zatracić siebie, nie istnieć.
Nie pamiętamy, że to właśnie miłość, która jest w nas potrafi... wszystko. Dać to, czego nie mamy, uleczyć to, co boli, nasycić głód, poruszyć ziemię pod stopami i niebo nad głową, przypiąć skrzydła i sprawić, że nie pamiętamy o tym, że kiedyś nie umieliśmy latać.
Ludzie, którzy kochają, pięknieją w mgnieniu oka, pięknieją i młodnieją i promieniują blaskiem.
Z miłością nam do twarzy jak z niczym innym, bo jest czymś dla nas tak naturalnym jak dwoje oczu i jeden nos na twarzy.
Odruch kochania.
Nie powstrzymuj, bo żal cię kiedyś przydusi, bo nic tak nie boli jak utrata miłości, jak jej zgubienie. Miłość zawsze jest darem. Prezentem bez powodu, bez okazji. Chyba, że tą okazją jest samo nasze istnienie.
Nie ma miłości w porę czy nie w porę. Ona zawsze dana jest wtedy, kiedy trzeba. Skoro jest, to znaczy, że ma być.
Dlatego wówczas jedyne, co możemy wtedy zrobić, to otworzyć się na nią, bo inaczej... zaprzeczymy sobie, swemu "jestem".
Jak źle jest nie kochać!
Pamiętacie: "niech moc będzie z tobą"? Zabawne, ale poza tym nic nie daje.
Powiem inaczej: niech miłość będzie w tobie!
Wtedy, i tylko wtedy, góry przeniesiesz, bo jedyną mocą jest miłość.
Basia Smal

czwartek, 20 września 2012

Moje wędrówki po Europie. Ateny, czyli marmurowy pył w zębach

Do Aten poleciałam kilka lat temu, więc pamiętam je sprzed wydarzeń, które jakiś czas temu nimi wstrząsnęły.
I pierwszym moim wrażeniem, gdy wysiadłam z samolotu było uderzenie suchego gorącego wiatru oraz piękno melodii języka nowogreckiego.
Potem było interesująco. Z okien hotelu miałam taki oto widok:


I zapewniam, że nie mieszkałam w jakiejś podejrzanej dzielnicy. Z wysokości kilku pięter Ateny to po prostu oślepiająca biel płaskich dachów jak okiem sięgnąć, aż po otaczające miasto wzgórza. 
Na jednym z nich (Akropol) królują zabudowania starożytnych świątyń i chociaż wydaje się ono niezbyt wymagające, to wspinaczka tam zajmuje trochę czasu a niewprawionym funduje zadyszkę.


Na szczycie silny wiatr wciska marmurowy pył dosłownie wszędzie. Ja go miałam we włosach i w zębach, na ubraniu i butach oraz pod powiekami.


Samo miasto jest zatłoczone, hałaśliwe i... trochę niechlujne.


Nierówne krawężniki, chodniki i jezdnie, krzywe ogrodzenia i wąskie boczne uliczki z ciasno zaparkowanymi samochodami i skuterami (są i wytworne miejsca, ale stanowią mniejszość).


Za to w żadnym innym miejscu nie spotkałam takiej ilości przepięknych ludzi jak tam. Po tej wizycie wiem jedno - starożytne posągi nie kłamią. Na moje oko 80% spotkanych przeze mnie Greków odznaczało się nieprzeciętną urodą. Kobiety i mężczyźni, bez różnicy i bez względu na wiek. Zupełnie zjawiskowa rzecz.
No i tu i tam spotykane jakieś potłuczone łamańce starożytności. Też zjawiskowe.


Poza tym wszechobecne koty na Place, czyli starym mieście, które obsiadają wokół stoliki wystawione na zewnątrz restauracji i, oblizując się niecierpliwie, gapią się na jedzącego człowieka aż mu jedzonko w gardle utyka z wrażenia.
No i zupełnie odjazdowa rzecz - zmiana warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Sprawa poważna i ja z szacunkiem, ale te żołnierskie ubrania i cały ceremoniał z nagłym wyrzucaniem nóg do przodu i obracaniem jakimś przedziwnym stóp w powietrzu... Jak na moje nerwy z Północy, jak oni o nas mówią, było to dość mocne. Zresztą sami zobaczcie (te pompony!):


Za to palmy i drzewka pomarańczowe czy cytrynowe rosnące sobie ot, tak od niechcenia przy chodnikach to jest to, co wspominam nadzwyczaj mile.


Ateny objawiły mi się jako współczesne miasto, które jest na tyle uprzejme, że zachowało dla ludzkości sporo ze swojej starożytnej kultury, ale odniosłam wrażenie, że jest tą starożytnością mocno znudzone i dlatego pewnie niekoniecznie z niej dumne. 
Jednak, chociaż miło wspominam pobyt tam (w jednym z muzeów zobaczyłam obola i wiem teraz co oznacza powiedzenie, iż coś "złamanego obola nie jest warte", bo obol to po prostu maleńka nieregularna grudka srebra), to jakoś nie planuję ponownej wycieczki do Aten w najbliższym czasie. I wcale nie o marmurowy pył, zgrzytający w zębach, chodzi.
Basia Smal

środa, 19 września 2012

Zauroczenie


Wczoraj było pięknie.
Ciepło i słonecznie, więc pognało mnie na długi spacer, w czasie którego miałam niewątpliwą przyjemność spotkać tego oto kolesia z kosmatym tułowiem i kolorowymi skrzydłami :)
Przysiadł sobie na chodniku, którym pędziłam i zatrzymał mnie w tym pędzie skutecznie. Cierpliwie pozował, aż zrobiłam kilka zdjęć, a potem odleciał.
A ja teraz się głowię o czym tu napisać, żeby pasowało do zdjęcia, które bardzo, bardzo chciałam pokazać, bo Kosmatoskrzydły mnie urzekł.
No i mam temat - zachwyt. I to od pierwszego wejrzenia.
Znacie to?
I nie zawsze dotyczy relacji erotycznej. Czasem tak się jakoś dzieje, że wystarczy rzut oka na kogoś i wpadamy. Po uszy i czubek głowy. W jego oczy, uśmiech, każdy gest.
A kiedy zastanawiamy się dlaczego tak wpadliśmy, to nie znajdujemy odpowiedzi. Jednak szukamy uparcie, więc zazwyczaj coś tam wysmażymy w rodzaju "sympatyczny gość", "urocza osoba" i takie tam podobne.
Musimy sobie bowiem wyjaśnić, że nie zgłupieliśmy nagle tylko mamy powód, by się kimś zachwycić.
A o co naprawdę chodzi? Chodzi o emocje. One się w nas pojawiają i już.
Bać się tego? Bez sensu. I tak będą. Żeby się pojawić nie potrzebują pozwolenia. Dlatego nie da się ich z siebie wyrzucić.
Zachwycił mnie ktoś? No i dobrze. Przecież to fajne :)
Ludzie są tacy piękni. Warci zachwytu. A dostrzeżenie czyjegoś piękna, to bardzo dobre patrzenie na drugiego człowieka. Lepsze niż widzenie jego brzydoty.
Tak naprawdę byłoby więcej dobra na świecie, gdybyśmy patrzyli na siebie z zachwytem, a przynajmniej z życzliwym zainteresowaniem, z pozytywnym do tego kogoś nastawieniem. Jak ja do Kosmatoskrzydłego.
Wiem, to tylko motyl, ale naprawdę ładny, więc czemu mam nie poddać się zachwytowi? Widzieć przede wszystkim tę stronę w nim, stronę jego urody.
Przecież mnie z tym lepiej niż gdybym patrzyła naburmuszona, że siadło sobie takie coś na mojej drodze i siedzi, paskuda jedna.
Wolę widzieć w ludziach przede wszystkim piękno :)
Basia Smal

poniedziałek, 17 września 2012

Niewidzialna Wystawa

Dzisiaj post nietypowy. Jak nigdy dotąd chcę opowiedzieć Wam o czymś niesamowitym i niezwykłym.
Ktoś z moich bliskich był dzisiaj razem z grupą swoich rówieśników na spotkaniu z własnymi emocjami i ochłonąć z nich nie może. Co się stało?
W Warszawie przy Jerozolimskich  istnieje Niewidzialna Wystawa (www.niewidzialna.pl), na której można poznać świat wszystkimi zmysłami oprócz wzroku.
I jak się okazuje, jest to okazja nie tylko do "zobaczenia" życia takim, jakim "widzą" je niewidomi, ale także do "zobaczenia" siebie samego i dowiedzenia się o sobie tego, czego jeszcze się nie wie. Nie tylko ćwiczenie empatii, ale też możliwość tak modnej dziś integracji jakichkolwiek grup ludzi. Ludzie odruchowo pomagają tam sobie i zbliżają przez to do siebie o wiele bardziej niż na osławionych wyjazdach integracyjnych.
Lekcja życia.
A dla wścibskich informacja - nie, nikt mi nie zapłacił za reklamę tego miejsca. Nie, jeszcze tam nie byłam, ale się wybiorę, bo sądzę, że warto.
Podałam adres  ich strony. Kto chce niech wejdzie i sobie poczyta.
Basia Smal

niedziela, 16 września 2012

Wspomnienia


Moja przyjaciółka ciągle wspomina minione wakacje, które były dla niej wyjątkowym czasem luzu i swobody. Ja już o swoich niemal zapomniałam, ale pod jej wpływem i mnie wzięło.
Nostalgicznie zaczęłam przeglądać zdjęcia i trafiłam na te z początku lata (jak to powyżej), kiedy wyjechałam na krótko, ale na tyle daleko, że po drodze wywiało mi z głowy wszystkie troski.
Ach, jak ja to lubię!
Ten stan, kiedy nic się nie musi, chociaż coś tam się powinno i wcale nie ma w tym stwierdzeniu sprzeczności. Przecież zawsze mamy jakieś obowiązki (choćby umycie zębów), ale nie są to żadne wielkie sprawy tylko takie zwykłe codzienności. Te grubszego kalibru nam wywiewa albo wypala (zależy czy silny wiatr czy ostre słońce).
W efekcie w głowie robi się miejsce na wygłupy, beztroskę i wieczną młodość czy co tam kogo dopadnie.
Pustawo w umyśle, to do głosu dochodzi wszystko to, co spychamy w kąt albo przyduszamy czym innym, żeby nie wylazło, bo nie pora. No i życie nam się dzieli na to "przed" i "po" wakacjach. Pierwsze, to czekanie, kiedy w końcu a drugie - wspominanie.
Rzut oka za siebie w sytuacji, gdy znów w głowie pełno tego, co być musi, nie jest głupi. Jakoś tak na chwilę przenosi nas znów w tamte klimaty, chwile utrwalone na szczęście na fotce, momenty, które dały nam wytęskniony oddech.
No to się przeniosłam, bo w realu młyn, aż w mojej kudłatej głowie się kręci. Jednak dawno już odkryłam prostą prawdę, że nie można tylko i wyłącznie pędzić i pędzić, bo to gwarantuje, że coś (a gorzej, gdy kogoś) po drodze zgubimy.
Siadam więc sobie od czasu do czasu i łypię do tyłu, by nie zwariować od nieustannego patrzenia przed siebie.
Do tego niezbędna jest filiżanka kawy albo herbaty i kawałek czegoś pysznego (na przykład czekolady, mniam!). Sprawdziłam, że działa kojąco, przeciera oczy i potem znów patrzy się na codzienność jak na coś fajnego. Mały wakacyjny wyjazd bez ruszania się z domu (dodatkowo relaks potęguje świadomość, że nie traci się kasy).
No to przesyłam całusa tym wszystkim miejscom, dzięki którym po wakacjach udaje mi się przetrwać do następnych :)
Basia Smal

piątek, 14 września 2012

Moje wędrówki po Europie. Wstęp.


Wpadł mi do głowy pewien pomysł, a że u mnie jak wpadnie, to się długo nie zasiedzi, więc i tym razem szybko wprowadzam go w czyn. 
Moja przyjaciółka powiedziała mi kiedyś, bym opowieści z różnych miejsc, w których byłam nie zatrzymywała tylko dla niej i moich bliskich, a spróbowała się nimi podzielić z innymi (czy Ty Moniko przestaniesz mnie kiedykolwiek kopać w tyłek na tematy, które by mi do głowy bez Twojego kopania nie przyszły?).
Z blogiem jest jak z porami roku - zmieniają się, więc on też powinien. Dlatego postanowiłam uruchomić cykliczny temat, którym będę się zajmować od czasu do czasu, by Wam i sobie ten czas umilić.
Jednak zanim się za to zabiorę pragnę wyjaśnić, że jeśli ktoś chciałby posłuchać jak to ktoś inny przechwala się, gdzie to on nie był, to trafił pod niewłaściwy adres.
Bardzo lubię poznawać nowe miejsca i czasem o tym opowiadam, bo pełno we mnie po takiej podróży wrażeń. I tyle. I nic więcej.
Uwielbiam się po prostu przemieszczać i być w końcu tam, gdzie mnie jeszcze nie było. Tak mam.
I nie zawsze te moje wędrówki wyglądają tak, jak na tym zdjęciu. Niekoniecznie łażę objuczona plecakiem i w zabłoconych buciorach.
Tak też lubię, ale równie cieszy mnie pobyt w miastach większych i mniejszych, gdzie z upodobaniem ganiam w poszukiwaniu ich specyficznego klimatu, co skutkuje zaglądaniem w zaskakujące zakamarki (jak choćby dość specjalna toaleta na świeżym powietrzu obok murów zamku Maurów w pewnym mieście w Europie czy bazar, na którym natknęłam się na największy stos majtek jaki w życiu widziałam, w innej europejskiej metropolii albo najczystsze zaułki i ulice w.... ale o tym potem).
Zapraszam więc za jakiś czas do poczytania o moich wrażeniach z pobytu tu i tam, przy czym ostrzegam, że miejsca, o których napiszę mogą zaskoczyć swoją... zwyczajnością :)
Basia Smal

czwartek, 13 września 2012

Przytulność gniazda


Byłam kiedyś zaproszona do domu moich nowych znajomych. Średnio lubię "gościć" się w czyichś mieszkaniach, bo zdecydowanie wolę wypić kawę w miłym towarzystwie w jakiejś kawiarni, ale wtedy przyjęłam zaproszenie.
Wiedziałam, że oni bardzo chcą pochwalić się nowym, dopiero co kupionym i urządzonym domem. To było dawno, ale dobrze pamiętam, jak się wtedy czułam.
Mimo niewątpliwej serdeczności gospodarzy miałam wrażenie, że jestem w muzeum czy na wystawie. Wszystko było nieskazitelne. Nawet pyłek się nie poniewierał w jakimś kącie. Wszystko na swoim miejscu, podpięte, ułożone, wygładzone, wypolerowane.
Rozumiem to, bo to było nowiutkie mieszkanie, ale nasunęło mi pewne skojarzenia.
Jak inaczej wyglądają domy już od dawna zamieszkane, którym czas pościerał kanty i zabałaganił kąty zapomnianymi rzeczami.
Nikogo w takim miejscu nie dziwi i nie drażni porzucony na fotelu koc czy sweter albo przewieszona przez oparcie krzesła marynarka.
Nie przeszkadza pozostawiona filiżanka po wypitej kawie, czy niedbały stos gazet na podłodze obok kanapy.
Nic w tym dziwnego, bo to przecież gniazdo. Takie miejsce, którego zadaniem jest opatulić sobą tych, którzy w nim są, aby czuli się u siebie, na miejscu, bezpiecznie.
Sztywny gorset konwenansów uwiera każdego. Możemy go znieść, ale tylko przez chwilę i od czasu do czasu.
Poza tym potrzebujemy ciepła zwyczajności.
Tak jak wtedy, gdy jesteśmy z kimś. To trzymanie fasonu z początku znajomości na dłuższą metę nie odpowiada nikomu.
Co prawda wpakowanie się komuś od razu w serce i umoszczenie się tam na dobre nie jest możliwe i najczęściej źle widziane, bo odbierane jako atak na niezależność, ale i tak o to w końcu chodzi. Potrzebujemy być w czyimś sercu, potrzebujemy tego, by nas ktoś w nim nosił, potrzebujemy otulenia miłością.
Ludzkie i nie ma co się przed tym bronić. Dobrze jedynie pamiętać, że inni także mogą tego samego pragnąć od nas.
Basia Smal

piątek, 7 września 2012

Bezcenne


Popatrzcie na to zdjęcie. Ile w nim życia!
Opowiem Wam o tym, co się stało.
Było to... kiedyś. W górskim strumieniu leżały sobie kamienie. Duże, małe i takie sobie. Każdy inny. Każdy na swój sposób... był i nie wyobrażał sobie, by mógł nie być.
Czuł swoje znaczenie przez swoje istnienie. Nie było to głupie założenie. Skoro jest, to jest to już coś.
Jednak pewnego dnia na jednym z tych kamieni przysiadł sobie okruch ziemi przywiany wiatrem. Chciał odpocząć, ale się zasiedział, bo dołączył do niego drugi, a potem kolejne.
To tak, jak z wejściem do sklepu. Chętniej wchodzimy, gdy są już w nim ludzie. No właśnie.
I te grudki ziemi też tak miały, że wolały przysiąść tam, gdzie były już inne. Wczepiły się w siebie i w załomki w kamieniu i przetrwały na tyle długo, że zakotwiczył się na nich i rozmnożył mech. Też był towarzyski. Powoli na wierzchu kamienia powstała zielona czupryna.
Kamień był tym zachwycony. Trudno, żeby nie był. Odróżniało go to od innych i to niezwykle korzystnie, bo na kolorowo.
Z czasem do mchu dołączyły nasiona traw i kamień został ozdobiony dodatkowo pędzelkiem. Potem drugim.
Mech jak to mech - lubi kolonizować, więc zawłaszczył też sąsiedni kamyczek, który zupełnie, ale to zupełnie nie miał nic przeciwko temu. Napatrzył się na większego kolegę z zieloną czuprynką i mu pozazdrościł... sensu istnienia.
Załapał, że samo istnienie to jeszcze za mało. Jest takie... dla samego siebie. A tu zobaczył, jak łatwo może być inaczej. I to na kolorowo.
Kiedy sam porósł na gęsto zrozumiał, że to oddanie siebie dla kogoś przynosi coś i jemu.
Nie tylko ten wymarzony kolorek, nie tylko ocieplenie w chłodniejsze dni, ale też... wdzięczność od tego, komu się oddał.
Nigdy nie czuł się lepiej.
Basia Smal

poniedziałek, 3 września 2012

Zwierciadło


Zrobiłam to zdjęcie ostatniego dnia mojego pobytu w górach. Było zimno i mokro, ale i tak pięknie. Urzekło mnie to przeglądanie się świata w spokojnych wodach.
Tęsknię za górami, więc czasem oglądam zrobione podczas mojego tam pobytu zdjęcia. I właśnie tak trafiłam na to, które dzisiaj zamieszczam.
I oczywiście skojarzyło mi się z ludźmi.
Gdyby nie ten staw, jego otoczenie nie mogłoby się "zobaczyć". Żyłoby sobie w przekonaniu, że jakieś jest, ale niekoniecznie byłoby to przekonanie prawdziwe.
Potrzebujemy innych, by móc "przejrzeć się" w ich oczach i zobaczyć jacy naprawdę jesteśmy. To przecież od naszych bliskich czy dalszych możemy usłyszeć, że to czy tamto jest w nas zachwycające, piękne czy wartościowe, a coś innego dobrze byłoby zmienić.
"Jesteś miła", słyszymy. Albo "ślicznie śpiewasz", albo "wspaniale gotujesz, bo ta sałatka była pyszna". I tak dalej.
I chociaż niby wiedziałam to o sobie od dawna, to usłyszenie tych słów od drugiego człowieka daje mi pewność. Dopiero to daje pewność.
A widoczny w czyichś oczach zachwyt na mój widok czy podziw i uznanie, gdy coś tam powiem czy zrobię dodaje skrzydeł.
Wszyscy tak mamy, bo moje pisanie w pierwszej osobie liczby pojedynczej nie oznacza zwierzania się, a jest jedynie formą wypowiedzi (żeby było jasne dla tych nadzwyczajnie "domyślnych", co to "wiedzą" najlepiej, a na pewno lepiej od samego zainteresowanego).
Dlatego potrzebujemy ludzi i dlatego warto ich odpowiednio traktować, by po prostu byli obok, a nie zwiewali, gdzie pieprz rośnie już na sam mój widok.
Zdumiewa mnie ogromnie prezentowane przez niektórych ludzi przekonanie, że "ja to nikogo nie potrzebuję". Zdumiewa mnie to, że można aż tak bardzo pogrążyć się w zakłamaniu.
Okazuje się, że taka postawa jest samospełniającą się przepowiednią, bo ludzie traktowani przez kogoś jak piąte koło u wozu po jakimś czasie nie chcą mieć z takim kimś nic wspólnego. I taki delikwent zostaje sam, ale przecież... tego chciał?
Kto mnie zna wie, że patrzę ludziom w oczy, gdy coś do mnie mówią. Wiedząc, że to może trochę krępować staram się nie wgapiać bez chwili przerwy, ale... inaczej nie umiem słuchać a ten, kogo słucham jak inaczej ma się przekonać, że to, co mówi jest dla mnie ważne? Moje oczy powiedzą to najbardziej przekonująco.
Nie od parady istnieje powiedzenie, że "oczy są zwierciadłem..." i pozwolę sobie stwierdzić, że nie tylko duszy tego, kto nimi patrzy, ale też dla tego, kto się w nie wpatruje.
Basia Smal

niedziela, 2 września 2012

Pragnienie ciepła

Miotałam się dzisiaj jakoś tak bezrozumnie po domu i sama nie wiedziałam z jakiego powodu. W końcu mnie olśniło.
Już wrzesień. Za chwilę październik (dobra, to dopiero za miesiąc, ale to... już za miesiąc!!!), potem listopad i tak dalej.
Czyli dopadła mnie świadomość rzeczywistości. A ja nie chcę! Nie chcę jesieni! Nie chcę zimy! Chcę już wiosny i to natychmiast!
Nie lubię, no nie lubię, nie lubię zimna. Może padać, może nie być słońca, to mi nie przeszkadza. Aby tylko nie było zimno.
Jeszcze tak do plus piętnastu, nawet dziesięciu daję radę, ale jak spada poniżej, to mam ochotę wpełznąć do ciepłego łóżka i przespać do wiosny. Do tych plus piętnastu właśnie. Bo to daje nadzieję, że będzie jeszcze cieplej i to już za chwilę.
A tak jak teraz, to... Nadzieja na ciepło niby jest, ale przytomność umysłu nie pozwala na stwierdzenie inne niż to, że... dalej niż bliżej. Dołujące.
Ma kto jakiś sposób na zimno?
No wiem - ciepłe ubranie, kaloryfery itd., ale ja nie o tym.
Dobra, pogadam ze sobą, to może sobie przetłumaczę, że jak coś jest nieuniknione to, żeby nie wiadomo co, i tak to nastąpi, więc marudzenie, narzekanie i zdołowanie sensu nie mają.
Och! Byłoby łatwiej, gdyby nie nasza ludzka natura, która wpada z nastroju w nastrój i to niekoniecznie dlatego, że jest płci żeńskiej. Życzeniowe podejście do jakiejkolwiek sprawy z pominięciem rozsądku, to nie jest to, czym powinniśmy się w życiu kierować. Łatwo mówić.
Jak kto myśli, że ja taka mądra jestem, bo nieustannie dźgam palcem w taki czy inny temat, to mam nadzieję, właśnie się przekonuje, że jestem normalna i zwyczajna. Miewam różne nastroje i przeróżne wątpliwości. Tyle, że dzięki wiedzy nabytej właśnie o naturze człowieka jakoś sobie z tym czy owym lepiej radzę niż ktoś, kto tej wiedzy nie posiadł był. I dlatego dzielę się nią w nadziei, że może się komuś kiedyś przydać :)
A tak swoją drogą, to przeciw jesieni nic nie mam.
Tę złotą lubię ogromnie. Nawet tę szarą i deszczową też, bo deszcz lubię. Jak pada to jakoś tak przytulnie się robi. Wskakuję wtedy w zestaw górski, czyli nieprzemakalne portki i kurtkę oraz moje ukochane stare buciory, w których w górach już nie mogę chodzić, bo wyślizgałam podeszwę, i idę na spacer.
I tak mogłabym całą zimę, ale nie! Musi być mróz albo prawie mróz, który bezczelnie włazi mi w nos i w uszy.
Nie lubię! I dlatego jesienią chodzę ze świadomością, że zaraz, za chwilę... I cieszyć się nią nie mogę. Coś muszę ze sobą zrobić w końcu, prawda?
A może...
No i teraz mnie dopiero olśniło! A może przemknę przez zimę nawet jej nie zauważając, bo otuli mnie ludzkie ciepło?
Może to i niegłupi pomysł? Może to jest ten sposób na zimno? Na dobry nastrój?
Przecież mam wokół siebie tych, którzy migiem wyprodukują dla mnie całe tony ciepła. Tyle ich obok mnie - rodzina, przyjaciele, znajomi bliżsi i dalsi. Stale mnie otulają sobą. Widzę to i czuję, więc...
No i znalazłam sposób na zimę! Odpowiednia ilość ludzkiego ciepła. Ładnie brzmi, czyż nie? :)))
Basia Smal