środa, 29 maja 2013

Ogień w sercu

Miłość jest potęgą. Siłą, która zmiata. Czymś, co zrozumie dla innych niezrozumiałe, zmienia coś, czego wydawałoby się nic nie jest w stanie zmienić i dokonuje rzeczy niemożliwych. O tym stara się nas przekonać jedna z najbardziej niezwykłych oper jakie kiedykolwiek ktokolwiek stworzył. "Turandot" Pucciniego, bo o niej mówię, powala na kolana, łapie za gardło i zapiera dech w piersi. Poraża autentycznością i prawdą, bo autor mówi w niej o sobie. Niezwykłe dzieło. Tym bardziej, że niedokończone przez Pucciniego, który zmarł w trakcie tworzenia go. Jednak zdążył przekazać potomnym krzyk wiary w potęgę miłości. W jej wszechmoc. Dla niej się umiera i dla niej się żyje. A może raczej dzięki niej, bo to ona daje siłę, by rzucić wyzwanie śmierci z wiarą we własną wygraną tak potężną, że owocuje to spełnieniem pragnień. Niebywałe. Ile ten człowiek miał w sobie determinacji, ile odwagi i jaką siłę tęsknoty. Robi wrażenie. Przy czym sama forma, sposób przekazania tych treści, nie jest łatwa. "Turandot" to jedna z trudniejszych w odbiorze i zrozumieniu oper. A jednocześnie jedna z najpiękniejszych. Z niezwykłą arią "Nessun dorma" ("Niechaj nikt nie śpi") na czele, wobec której nie sposób pozostać obojętnym. A poza tym naprawdę duża dawka fantazji, przeplatanie się scen jawy i snu a może jednak nie snu, ale kto to może wiedzieć na pewno, coś z pogranicza majaczeń albo marzeń czy ujawnionych, wydartych z głębi serca pragnień. Czy na pewno jest to historia, która miała miejsce czy tylko mogła mieć? Czy to tylko tęsknota znalazła ujście w pięknym krzyku czy komuś udało się jednak opisać coś, co innym wymyka się z rąk? Czy można wierzyć w to, co widać i słychać czy to bez sensu, bo to senne majaki? Od pytań bez odpowiedzi aż gęsto. Emocje bulgoczą jak w kotle z wrzącą wodą. Kakofonia dźwięków niemal ogłusza a na pewno porywa. Chór na zmianę krzyczy i szepcze. Baśń przeplata się z życiem i zajmuje w nim pierwsze miejsce. Życzenia tysiąca lat życia dla władcy i tym samym tchem wyrażane żądanie śmierci dla zuchwalca, który ośmiela się kochać. Od skrajności w skrajność. Od zachwytu do przerażenia. Od wiary do najgłębszego smutku. Od współczucia do nienawiści. Trzy godziny zleciały mi nie wiem jak i kiedy. Wyszłam oczarowana. "Turandot" w reżyserii Mariusza Trelińskiego w Operze Narodowej w Warszawie jest dziełem absolutnie, totalnie porywającym swoją formą. Mnie ścięło z nóg i wcale się tego nie wstydzę. Przy czym największe wrażenie zrobiła na mnie nie treść, bo tę znałam i w dodatku uważam, że nie ma ona kluczowego znaczenia nigdy i nigdzie. Natomiast sposób w jaki została przekazana jest w tym wypadku przepiękny.
Basia Smal

poniedziałek, 27 maja 2013

Dwieście - czy to dużo?

No i stało się. To jest dwusetny post. Mała uroczystość. Chociaż... czy ja wiem? Jakoś nie robią na mnie wrażenia liczby. Ani te okrągłe ani w ogóle. Dlatego ten dwusetny wpis nie doczeka się ode mnie fanfar i dęcia w rogi czy czegoś w tym guście. Może trochę tylko powspominam, żeby jakoś zapełnić lśniącą biel pustej strony przede mną. Zaczęło się prawie rok temu, bo chciałam dołączyć do promowania mojej książki. Potem samo mi się pisało i to w ilości takiej, że jak widzicie, po niecałym roku dobiłam do tej dwusetki. Zwalam winę na swój temperament. Szybka jestem, no. Tak mam. Wybaczcie, jak komu to nie pasuje :) Wracam do wspomnień. Najpierw pisałam dość chłodno, ale z czasem coraz cieplej. Czyli się rozkręcałam i w końcu rozkręciłam :) Sporo mi w tym pomogliście. Bo z informacji od Was wiele skorzystałam. Dawaliście mi i nadal dajecie sygnały o tym, co ciekawi u mnie i co ciekawi bardziej a co mniej. Co będzie dalej - nie wiem. Na razie ciągle tu jestem. A, przyznaję, miałam parę razy ochotę sobie pójść, ale jak dotąd zawsze coś czy ktoś mnie zatrzymywał. Bo albo mi parę słów do słuchu powiedział (och, M. kochana i tak Cię lubię) albo napisał ciepłego maila albo coś tam jeszcze, więc zbierałam się w sobie i... jest jak jest. Za to ciągle też jest jeden mały problem. Ktoś kiedyś zapytał mnie jakiego to rodzaju bloga piszę. No i mnie zatrzasnęło. Bo nie wiem. Jak na razie starczyło mi inteligencji, by powiedzieć, że "mojego" i tyle. Bo on jest taki jak ja. Pełno mam w głowie i w sercu różności. Raz jest tak, raz siak. To o tym wspomnę, to o tamtym. Raz poważnie a nawet bardzo, innym razem też bardzo, ale niepoważnie. Nie umiem inaczej. Tak wiele rzeczy mnie ciekawi. Tyle spraw ludzkich mnie porusza. I interesuje. Człowiek jest zawsze w centrum mojej uwagi. Ludzkie bóle i radości. Ludzki los. Nasza natura. To, jacy jesteśmy i jacy moglibyśmy być i czy powinniśmy w związku z tym czy nie... Takie rzeczy mi chodzą po głowie nieustannie. O tym rozmyślam, więc o tym piszę. Przy czym ludzi traktuję z szacunkiem i czułością. Tego nauczył mnie kiedyś dawno temu pewien niezwykły człowiek, którego dane mi było spotkać i być z nim blisko. I chociaż już go nie ma obok mnie, to nadal jest w moim sercu. Nauczył mnie więc kochać i mam nadzieję, że tę miłość czujecie ode mnie, kiedy tu zaglądacie. Bardzo bym chciała, bo bez niej giniemy. Można mieć wszystko a jeśli jej nie ma to to "wszystko" staje się nieistotne. Jej się nie kupi, nie wytupie nogami w złości, nie wykrzyczy i nie wykradnie. Tylko i wyłącznie można ją otrzymać w darze. No to... daję :)
Zapraszam nadal. Pozdrawiam :)
Basia

sobota, 25 maja 2013

Moje wędrówki po Polsce

Zapowiadam nowy cykl. Są (i nadal będą) wspomnienia z moich wędrówek po Europie, do których dołączą wkrótce te po Polsce. Bo chociaż to też Europa, ale bardzo moja. Tak bardzo, że ją sobie pozwoliłam wydzielić od całej reszty. Mieszkam od kilkunastu lat w samym środku Polski, więc wszędzie mam... blisko. Albo w miarę blisko. I od lat z upodobaniem się szwendam tu i tam. Bywam w tym plątaniu się po moim kraju mało oryginalna, ale czasem zapędziłam się też w jakieś mało znane zakątki. Spróbuję poopowiadać tak o jednych jak i o drugich. Są takie miejsca, które do dziś przyspieszają bicie mego serca, jak chociażby odwiedzany przeze mnie przez 12 lat z rzędu w letnie weekendy Kraków, gdzie w niektórych restauracjach kelnerzy już mnie rozpoznawali (pozdrawiam CK na Brackiej!) i gdzie razu pewnego na Kazimierzu piłam pewien napój wyskokowy ze... świecznika (!!!). W Sandomierzu natomiast wlazłam do klatki dla złoczyńców, którą w dawnych czasach wieszano z delikwentem w środku na rynku ku przestrodze, a do której jak się okazało... pasowałam jak ulał (do dziś nie mam pojęcia czemu?!). Tam też w podziemiach z sukcesem odegrałam warszawską syrenkę, dzierżąc w dłoni miecz i tarczę (dla ciekawych - nie, nie byłam półnago ani po kielichu, paskudy!). W Toruniu zachwyciło mnie maleńkie Muzeum Podróżnika, gdzie zgromadzono pamiątki zebrane z całego świata przez Tony Halika. Tam także w ruinach krzyżackiego zamku trafiłam z łuku do tarczy (o dziwo blisko środka), wprawiając w osłupienie pana, który mnie szkolił w temacie ponieważ celuję lewym okiem a prawą ręką (błagam, nie pytajcie jak to robię, bo nie wiem, ale tak mam). A w Sopocie, który pokażę Wam nie od strony słynnego oklepanego i nudnego Grandu (wybacz Wielki, ale tak naprawdę o tobie myślę) zobaczyłam... Penelopy (te czekające, wiecie) i to w hurtowej ilości, bo aż cztery. Z Kazimierza przywiozłam Alinkę - mojego domowego anioła bez aureoli za to z rumieńcami na policzkach i zaliczyłam asystowanie przy kuciu w kuźni (bo nikt inny się nie rwał a ja do takich wydarzeń "nigdy chętniej"), dzięki czemu dostałam w nagrodę... gwóźdź, wykuty przez seksownego pana kowala (Co za oczy! Co za głos! I te szerokie bary! Ech...). Z Bałtowa natomiast żabę, która mi się do dziś plącze w portfelu, a którą biedaczyną już wiele razy chciałam zapłacić (nikt nie przyjął jak dotąd... hm... dziwne). Pod słynnym Bartkiem o mało co nie zeżarły mnie komary, więc... temu panu (chociaż wiekowy nad podziw) już dziękuję i nigdy więcej. W Elblągu... No dobrze, na dzisiaj starczy. W każdym razie coś wymyślę, żeby nudno nie było. A że należę do tych, którzy jak magnes opiłki żelaza, przyciągają zdarzenia dziwne i ludzi ciekawych, więc... zapraszam :)
Basia

poniedziałek, 20 maja 2013

Uśmiech na dzień dobry

Tytuł jest na jutro i na początek każdego Twojego dnia :). A ten, jak Ci minął? Jak zawsze? Trochę inaczej? Mogło być lepiej? Było OK? No tak, życie. Każdy dzień jest od nowa. Jak niezapisana kartka. Można zacząć. Znów. Słyszałam o tym wiele razy. I czasem mnie to denerwowało. Z jednej strony fajnie jest móc zaczynać. Z drugiej wiadomo, że to tak tylko ślicznie brzmi, bo zawsze się coś tam za nami wlecze. I jest jeszcze coś. Chodzi o to "zapisywanie". Bo jak ktoś myśli o zapisywaniu na nowo tej czystej kartki jaką jest kolejny dzień, to zaraz ma z tyłu głowy nakaz, żeby zapisać ją w końcu sensownie a nie tak jak do tej pory, czyli różnie. No i się stara albo nie bardzo i wychodzi co wychodzi. Efekt? Frustracja. Nie wiem czemu aż taką wagę przykładamy do rzeczy, które na to nie zasługują. Wszystko ma być jakieś na maksa. Sensowne nad podziw. I tego rodzaju, że czapki z głów same zlatują z wrażenia. A niby czemu tak ma wyglądać mój dzień, moje życie? Bo inaczej co? Nie wiem dlaczego utarło się przekonanie o większej wartości dnia takiego a takiego od jakiegoś innego. Dzień to dzień. I tyle. Jakiś jest. Ja też tego dnia jakaś jestem. I nie chodzi mi bynajmniej o wstanie lewą nogą albo prawą albo... no tak, mam tylko dwie... W każdym razie bywa różnie, ale nie! Dzień ma być albo udany i sensowny albo... Albo co? Ma go nie być w ogóle? To jak już minął i był sensowny tylko trochę albo rozlazł się tak jakoś po kątach, to powinno się go wycofać a jak się nie da, bo przecież się nie da, to pozostaje jedynie złe samopoczucie? Z tak błahego powodu mam źle się czuć? Jak dla mnie to głupie. W moich oczach jestem ważniejsza od każdego dnia, od tego co w nim robię albo czego nie. Nie śpiewam tu bynajmniej peanów na cześć bylejakości, ale zastanawiam się czy parę spraw nie powinniśmy jednak przemyśleć na nowo. Bo odnoszę wrażenie, że zbyt często dołujemy się na własne żądanie. Mój dzisiejszy dzień był jaki był. Trochę tego, trochę tamtego. Życie dorosłych to życie przede wszystkim obowiązkami a ich się zazwyczaj nie lubi albo lubi, ale... inaczej. Trzeba to wszystko zrobić, to się robi i tyle. Nieba tu nie ma, chyba, że nosi się je we własnym sercu a to można na okrągło. Czyli chodzi o to, by mieć w sobie wolność od widzenia czarno. Do osiągnięcia, naprawdę. Polecam gorąco, bo to ułatwia wszystko :). Nawet w tym niebie czasem uda się jakiegoś anioła spotkać :). Albo go z siebie wykrzesać :). Pouśmiechałam się trochę w nadziei, że odpowiecie mi tym samym. Jak życie za bardzo nie daje w kość (bo wtedy to już trudno), to warto sobie pozwolić na taki uśmiech pomimo. Do siebie samego na dobry dzień i do kogoś o kim się akurat pomyśli, bo może on będzie miał dzięki temu chwilę ciepła :). Bo uśmiech, czyli dobro jest na szczęście zaraźliwe. I proszę, nie martw się żadnym swoim dniem. Już nie. To tylko kolejny dzień Twojego życia. Ważny, bo Twój a nie dlatego, żeś w nim cudów dokonał. Jeśli tego tak nie widzisz to, proszę, usiądź sobie na moim miejscu i popatrz tak, jak ja. Tylko musisz wtedy uważać, bo może Cię oślepić słońce :). U mnie często świeci :). Ociepliło? :)
Basia

sobota, 18 maja 2013

Tyle wiem o miłości

Czego pragniesz? Czego ci brak? Wiesz, czy nie za bardzo? Posłuchaj swojej tęsknoty. Ona Ci o tym powie. A potem... okaż sobie zrozumienie. Tak po prostu. Zwyczajnie przyjmij to do wiadomości, zamiast się oceniać, osądzać i naprawiać. Bo sąd nad sobą to niepotrzebna strata czasu i sił. Tak nie patrzy miłość. A okropnie głupią rzeczą jest siebie nie kochać. Tak często katujemy się tym, czym nie powinniśmy. I nie mówię tu o nikim z Was w szczególności ani też o sobie. Jednak wiem, że często mamy tendencję, by nie mieć wobec siebie samego za grosz litości i zrozumienia. Inni mają wobec nas a my sami nie. A nawet jeśli inni by nie mieli, to my powinniśmy. Czułość wobec siebie samego robi dużo dobrego. Uważam, że już dostatecznie nam się obrywa od życia, by jeszcze dokładać sobie swoje własne kopniaki. Poza tym patrzenie na siebie ciepło i z miłością uczy nas widzieć tak samo innych. I życie pięknieje w mgnieniu oka. Bardzo warto, bo mamy je tylko to jedno. Kiedyś ktoś zadał mi pytanie o sens życia. Pamiętam, że odpowiedziałam wówczas, że sensem życia jest żyć. Po prostu. Tak to widzę. Życie trzeba przeżyć. Od początku do końca. Z samym sobą na karku. Z tym, co musimy w sobie dźwigać. No i cóż z tego? To sobie dźwigamy. Trochę ciężaru i tyle. Nie ma się czym przejmować. A raczej przejmować bardziej niż się powinno. Czasem mi smutno. Czasem źle. Bywa trudno albo głupio. Bywa też cudownie a nawet zachwycająco. A potem... znów od nowa. Czekanie na to, że nastąpi moment pełni raju w moim życiu jest czekaniem na próżno, chociaż jak ktoś lubi czekać... Jeśli więc teraz masz trudny dla siebie czas, to przeżyj go dzień po dniu aż się skończy, bo pewnie kiedyś się skończy. Może nie jest to zbyt łatwe, ale takie właśnie teraz jest. Jeśli masz czas sukcesu i tryumfu, to się tym ciesz póki jest i nie dlatego, że się skończy, ale dlatego, że właśnie jest. Tylko dlatego. To jedyny sensowny powód. Miłość wobec siebie samego jest takim samym zadaniem jak wobec drugiego człowieka. Trzeba się pilnować, czyli nieustannie korygować tor jazdy. Czasem mam wrażenie, że łatwiej nam przebaczyć drugiemu niż sobie samemu. Chociaż w ogóle przebaczenie jest czymś bardzo, bardzo trudnym. Miłość wobec kogokolwiek, także siebie samego, to nieustanne okazywanie zrozumienia. Ciągła utrata pamięci o tym, co się nie udało. Jemu czy mnie. Zamykanie oczu na coś, czego naprawdę nie musi się nieustannie widzieć, bo i po co? Umiesz tak? Zapominać? Zrozumieć? Żyć pomimo? Patrzeć ponad? Nie pouczać, ale przyjąć? Siebie w tym momencie, drugiego wtedy i teraz? Sobie też zadaję te pytania. Myślę, że samo ich stawianie to już coś, prawda?
A po namyśle... Tak, umiem :)
Basia

środa, 15 maja 2013

Wyjątkowość

"Nie ma drugiego człowieka takiego jak ty. Jesteś jedyny w swoim rodzaju i wyjątkowy, całkowicie oryginalny i niepowtarzalny" (Phil Bosmans). W tych słowach, na które niedawno przypadkowo trafiłam, wróciły do mnie moje własne, które napisałam półtora roku temu w jednym z moich felietonów. Zatytułowałam go wówczas "Puzzle", bo doszłam do wniosku, że tak jak w znanej układance, każdy z nas ma swój kształt i swoje miejsce. Zapominamy o tym albo w ogóle tak siebie nie widzimy. Porównujemy się do innych i zazwyczaj wypadamy tu czy tam gorzej. Czasem też na szczęście lepiej, ale i tak niewiele to daje. W widzeniu siebie jako kogoś wyjątkowego za bardzo nie pomaga. Bo chyba zbyt wyjątkowi to my i nie chcemy być. To od razu wpycha nas na jakieś eksponowane miejsce, gdzie każdy może się na nas pogapić jako na oryginalny okaz. Niekomfortowe. Lepiej zniknąć w tłumie takich samych. Jednak ta wyjątkowość nie na tym polega. Tu chodzi o taką kombinację cech  i psychicznych i fizycznych, która nigdy się już nie powtórzy. Nie wierzycie? No właśnie dlatego mamy problemy. Ze sobą, z innymi. A ta wyjątkowość wskazuje na naszą równie wyjątkową wartość. Niedawno wspomniałam o tym, o tej ważności, którą dobrze jest w sobie widzieć i do widzenia której potrzebujemy innych ludzi. I wzajemnie - oni potrzebują do tego nas. Kiedyś doszłam do wniosku, że wielu problemów moglibyśmy uniknąć, gdybyśmy w taki właśnie sposób patrzyli na siebie. Dość idealistyczne, przyznaję, ale... mimo to podoba mi się nadal. Widzenie swojej wyjątkowości zmienia też widzenie innych. I to pojmowane dwojako. Z jednej strony przekonanie o swojej niepowtarzalności budzi wiele dobrych emocji. A to wpływa na nasz stosunek do ludzi. Zmienia go na lepsze. Człowiek się jakoś uspokaja i w efekcie jemu i z nim jest łatwiej żyć. Z drugiej strony, kiedy widzimy swoją niepowtarzalność budujemy poczucie własnej wartości na dość wysokim poziomie. A to inni odbierają bardzo pozytywnie, więc w ich oczach stajemy się... wyjątkowi. I jak Wam się podoba? :) Brzmi sympatycznie. Wiem, że mało realnie, ale... pomarzyć można. Piszę o tym, bo wierzę, że dobro warto mnożyć. W jakikolwiek sposób. Choćby... dla własnego dobra :). Phil Bosmans, autor zacytowanych przeze mnie słów, nieżyjący już zakonnik ze Zgromadzenia Misjonarzy z Montfort, zafascynował mnie swoją osobowością. Był optymistą. Pięknie patrzył na świat i ludzi. Mówił o nich dobrze i ciepło. Bardzo mi się to podoba. I ogromnie cieszę się, że kogoś takiego dane mi było "spotkać". Cóż, trudno mi się dziwić, bo to był... wyjątkowy człowiek :).
Basia

poniedziałek, 13 maja 2013

Wiosenne ciepło

No co tam? Jak minął weekend? U mnie było chłodno i deszczowo. Odetchnęłam po kilku dniach dusznego gorąca, które nam zwariowana natura zaserwowała, nie patrząc na kalendarz. Chociaż nie narzekam, bo wszystko, co rośnie robi to w tempie, przyprawiającym o zawrót głowy. Nawet kasztanowce się zrehabilitowały i chociaż w drugi dzień matur, ale jednak zakwitły (tradycja zobowiązuje). Chodzę tak wśród tej rozbuchanej zieleni i mnogości kwiatów z lekkim zawrotem w głowie od nagłości owego rozbuchania, ale zadowolona niepomiernie. Bo, po pierwsze, spełniło mi się w końcu i nie dźwigam na sobie ton ocieplaczy wszelkich w rodzaju czap, szalików i innych. Po drugie - nic, absolutnie nic we mnie nie marznie, ani ciało ani serce (ślę uśmiechy tym, którzy mnie ocieplili). A po trzecie - jest na nowo, co cieszy, bo nie ma to jak początek :). Czyli czas na kolejny radosny obrazeczek
To nie pachniało, ale za to wygląda, prawda? Są zdjęcia, bo ganiam na spacery, ponieważ naprawdę czuję się psychicznie zmęczona. I wcale mnie nie pociesza fakt, że nie ja jedna. Kogo nie spytam, mówi to samo. Chyba ta długa zima nas tak zdołowała. Wcześniej pisałam o mojej nostalgii za górami. I na którymś spacerze załapałam o co chodzi. Szłam i szłam, i szłam i... nic. Zero zmęczenia. Lecę prawie biegiem i nawet zadyszki nie mam (zumba wyrabia kondycję:)). No i dotarło do mnie, że muszę się zmęczyć, żeby odpocząć. A w górach jednak trochę się męczę. I dlatego czasem tak wariacko za nimi tęsknię. Och, to jedyne miejsce, za którym potrafię tak wzdychać. Macie coś takiego? Taki własny kącik, gdzie można pobyć sobą? Myślę, że kto ma, to mnie rozumie a kto nie ma - niech poszuka :). Sądzę, że potrzeba nam wszystkim takiego własnego nieba, w którym można się schronić, gdy zmęczenie pozimowe dopadnie ze zdwojoną siłą. Albo w ogóle zmęczenie pracą, obowiązkami, rolami, które pełnimy. Czasem dobrze jest to wszystko za sobą zostawić. Zresztą, komu ja to mówię? Wiecie sami najlepiej jak to jest. Na to niestety dwugodzinne spacery nie pomogą. Dają mały relaks, ale skoro potrzeba dużego, to nawet kilka małych nie załatwi sprawy. I w dodatku od kilkunastu lat mieszkam na zupełnie, ale to zupełnie płaskim terenie. Na polach wokół w snookera można grać :). W żaden sposób nie da się porządnie zmęczyć. Pozostaje zumba :). Bo na rowerze jeździć nie lubię. Pewnie dlatego, że się trochę najeździłam za lat dawnych. Nawet raz wdrapałam się (pchając rower) z jednej strony na Święty Krzyż, nie myśląc o tym, że potem trzeba będzie stamtąd drugą stroną zjechać (beztroska dwudziestolatki), więc jak wreszcie zaczęłam zjeżdżać, to w większości na sygnale głosowym. No to mam prawie traumatyczne wspomnienia :). Dlatego nie mam wyjścia - muszę ganiać po tym płaskim. Na dzisiaj tyle zwierzeń, ale na koniec jeszcze magnolia, którą moi sąsiedzi mają na swoim balkonie - śliczna, czyż nie?
Pozdrawiam i miłego tygodnia :)
Basia

sobota, 11 maja 2013

Termin ważności

Bycie ważnym dla samego siebie jest zrozumiałe. Bycie ważnym dla innego - bezcenne. Usłyszeć od kogoś, że moje sprawy, moje życie, ja, taki jaki jestem i pomimo, jestem ważny jest czymś tak cudnym, że aż dech zapiera. Świat w jednym momencie jaśnieje przed oczami i... wtedy wszystko można, wszystkiemu się podoła, skrzydła szaleją i niosą. Bez tego nie da się żyć. Wielkie ludzkie pragnienie. I, nie ma co ukrywać, tylko drugi człowiek jest w stanie nam je zaspokoić. Przez niego dowiadujemy się o swojej wartości. Tak naprawdę stale o to innych sobą "pytamy", chociaż boimy się usłyszeć odpowiedź. Bo a nuż... Mam nieodparte wrażenie, że kiedy odrzucimy albo tylko odłożymy na bok lęk, to damy radę usłyszeć prawdę nawet wówczas, gdy słowa, które do nas płyną nie są jednoznaczne. Mówiąc wprost, jakoś czujemy jak jesteśmy traktowani przez innych. Tego naprawdę nie da się ukryć. Jeśli nawet ktoś się stara z jakichś, w swoich oczach istotnych, powodów schować to, że ktoś jest dla niego ważny, to i tak mu się to w pełni nie uda. A to z tej przyczyny, że serca są w stanie się dogadać poza umysłami. Wiedzą swoje. To w nich się ta ważność kogoś dla mnie rodzi. Tam i tylko tam ma swoje źródło. Te nasze nieposłuszne, sprawiające nam tyle kłopotów, totalnie od nikogo niezależne, naprawdę wolne serca! Wiem o czym mówię, bo nieraz próbowałam zagadać swoje rozsądkiem i zawsze po jakimś czasie okazywało się, że znów mi się nie udało. I tak z niego wypływa sygnał dla innego człowieka: jesteś dla mnie ważny. I co robić? Z drugiej strony... Jak się dobrze zastanowić, to dawanie komuś do zrozumienia tej jego w naszych oczach ważności jest... jest po prostu piękne. I cenne. Dla niego. Dla nas też. Ociepla. Otula. Tworzy dobro, którego nigdy za dużo. Och... i na nic staranie rozsądnego rozsądku. Serce... No tak, ale przecież jak jest, to po coś? Może właśnie po to, by każdy z nas wiedział, wiedział z całą pewnością, że jego istnienie ma sens, ma ważność i to bez określonego terminu tej ważności. Kto ma mi o tym powiedzieć tak, żebym w to uwierzyła, jak nie drugi człowiek? Jak inaczej on o tym będzie wiedział, jeśli zamknę oczy, zacisnę zęby i pięści i powiem sobie stanowczo, że dam radę milczeć skoro tak postanowiłam? Wbrew sobie, ale dla jakichś tam konieczności, które widzę i nie mogę nie. A potem i tak się okaże, że się po prostu wygłupiam, bo... serce nie sługa i zawsze powie swoje. Całe szczęście. Tylko... czy ktoś w to uwierzy? A, tam! Nawet jeśli nie, to jego serce... :)
Basia

środa, 8 maja 2013

Non omnis moriar

Niedawno w ciągu dwóch tygodni byłam na dwóch pogrzebach. Odeszli ludzie, których znałam. Jeden z nich, cudowny starszy pan, co roku dzwonił do mnie z życzeniami imieninowymi, nieodmiennie zaczynając je od "Basiuniu...". Wiem, że mi tego "Basiuniu" będzie już zawsze brakować, bo nikt inny tak do mnie nie mówi. Piszę o tym, bo zawsze w takich momentach rodzi się mnóstwo refleksji. Wszyscy, którzy dowiadują się o czyjejś śmierci - poważnieją. Rodzą się w nas myśli w rodzaju "ja też kiedyś...". Jednak życie wpatrzone we własny koniec nie pociąga. Patrzę na ludzi i to, co widzę nasuwa mi myśl, że raczej od tej świadomości końca uciekamy jak tylko się da. Nie dziwię się temu. Zatrzymanie się przy tym temacie niewątpliwie rodzi strach a to bardzo niewygodna emocja. Jednak brak refleksji na ten temat jakoś nas spłyca. A może na odwrót - zmierzenie się z własną bezradnością wobec śmierci ubogaca wewnętrznie. Albo jest na to szansą. Bo perspektywa nieuchronnego odejścia może uczynić życie pełniejszym. I nie chodzi tu o to, by żyć bardziej intensywnie na zasadzie, aby nie tracić z niego ani sekundy, ale na dostrzeżeniu jego wartości we wszystkim i wszystkich. Póki są. Póki jestem. Wtedy przecież zawsze mogę. Bo jeszcze mogę. Wszystko. W sobie, wobec kogoś... Wszystko. Kiedyś, gdy sama dostałam na nowo w podarunku dalszą część swojego życia, zrozumiałam to. I widzę jaką umiejętnością jest zatrzymanie się nad tym, co ważne. Pewnie dlatego nie rozumiem dzisiejszego pośpiechu, by wypełnić każdą chwilę czymś, o czym mogę potem opowiadać, kończąc zdaniem - mantrą wielu z nas "nie mam czasu". Zawsze wtedy, gdy je słyszę, mam ochotę powiedzieć "to go sobie załatw, przecież tyle umiesz zrobić a tego nie?". I nie jest w tym aż tak wiele złośliwości jak się wydaje. Tylko zwrócenie uwagi na absurdy, które ja słyszę a ktoś nie widzi. Myślę, że ta szaleńcza gonitwa może być właśnie ucieczką przed strachem albo próbą nadania sensu życiu, które nie wiadomo kiedy, ale wiadomo na pewno, że się skończy. No to póki nie...
Mój ukochany dziadziuś, tato mojej mamy, umarł kiedy byłam nastolatką. Dzisiaj jestem dorosłą kobietą a On... ciągle żyje. We mnie, w moim sercu, które kiedyś napełnił swoją do mnie bezgraniczną miłością i w mojej pamięci, ale także w mojej osobowości, bo sobą nauczył mnie tak wiele, bo wszystko, co we mnie dobre i piękne Jemu zawdzięczam. Strach przed śmiercią to strach przed nieistnieniem. "Idź przez życie tak, aby ślady twoich stóp przetrwały cię" (bp Jan Chrapek). Najtrwalej ślady swoich stóp odciska się w ludzkich sercach.
Basia Smal

poniedziałek, 6 maja 2013

Serce na dłoni

Ktoś opowiedział mi uroczą historyjkę, która zdarzyła się naprawdę. Dorosły człowiek jechał na rowerze. Naprzeciw niego pedałowała z zapałem na swoim małym trójkołowym rowerku nieznana mu kilkuletnia dziewczynka. Kiedy się mijali, mała spojrzała na niego i... podniosła łapkę w górę w geście pozdrowienia jak mają czasem w zwyczaju mijający się rowerzyści. Zadziałała zapewne solidarność - ja mam rower i ty masz rower, ale nie tylko. Także bezpretensjonalność i ufność dziecka. Umielibyście tak? Sobie też zadaję to pytanie. Odruchowo moje serce tak reaguje. Pcha mi się na dłoń, wyciągniętą także odruchowo do drugiego człowieka. Jednak życie mnie nauczyło ostrożności i nieufności. I bardzo go za to nie lubię. Muszę teraz walczyć ze sobą, by to, co jest naturalne odgrzebać spod warstw go przykrywających. Zastanawiam się jednak nad tym czy to, że nie idę za odruchem serca czegoś mnie nie pozbawia. Czy nie odziera mnie z tego, co tak naprawdę jako jedyne stanowi o naszym - ludzkim pięknie? Nie chcę być paskudą, nie chcę mieć w sobie negatywnych emocji, nie chcę być wredna i nie chcę być zatrzaśnięta w klatce, którą mi łaskawy świat przeznaczył na miejsce dla mnie. Potrafię odpowiedzieć sercem na serce i nie bać się tego. Umiem być sobą, czyli kimś, kto patrzy na ludzi przede wszystkim ciepło, życzliwie, ze zrozumieniem i brakiem pamięci o tym, co niepiękne. Mój blog jest takim miejscem :), gdzie można mnie taką spotkać, gdzie można odetchnąć od całej reszty, bo tu - u mnie nie ma miejsca na lęk. Szanuję niezależność, niedostępność i bycie sobą każdego z Was. Ja także piszę, co chcę i proszę, byście nie odbierali tego osobiście, bo zdarza mi się poruszać tematy trudne, które jakoś drążą mój mózg i moje serce, ale które nie dotyczą nikogo. Umiem zostawić za sobą to, co było i taka jest prawda. Teraz cieszę się wiosną, z którą przychodzi nowe - ciepło, odruchowa sympatia i uśmiech w oczach na myśl o tym, że nie jestem tu, na blogu pozbawiona Waszego towarzystwa. Miło mi gościć każdego. Cieszą mnie komentarze, bo są jak rozmowa ze mną :). I Wasze bycie u mnie i zainteresowanie tym, co piszę, więc... moje serce wskoczyło mi na dłoń. Jak kto chce, to doceni :).
Basia

sobota, 4 maja 2013

Liebster Blog Award

Od Moniki (magialiterczarslow.blogspot.com) otrzymałam nominację do Liebster Blog Award. Jak się dowiedziałam jest to wyróżnienie od innego blogera za dobrze wykonaną pracę. Odpowiada się na 11 pytań nominującego, a następnie samemu nominuje się kolejne osoby, układając dla nich swoją listę pytań.
Dziękuję Moniko za nominację i, mimo że nie wierzyłaś w to, ja jednak odpowiem na Twoje pytania. Uczynię to zresztą z radością. Mimo to za nic nie wiem, co oznacza "dobrze wykonana praca" blogera, a dodając do tego moją taką, a nie inną osobowość pozwolę sobie nie nominować dalej co, mam nadzieję, ktoś, kto powinien (chociaż nie wiem kto) mi wybaczy. Tyle wstępu, więc... lecimy.

1. Jak się zaczęła Twoja przygoda z blogiem?
Postanowiłam sama zrobić coś dla promocji mojej książki i stąd adres bloga, który jest jej tytułem. No a potem... poleciało, bo się rozgadałam nad podziw :)

2.Twoje książkowe zachwycenie - jaką książkę masz stale przy sobie, lub jaka zrobiła na Tobie takie wrażenie, że do dziś pozostajesz pod jej urokiem?
Bez chwili namysłu - "Koniec `Zgody Narodów`" Teodora Parnickiego. Totalnie odpadłam i pamiętam to do dziś, chociaż przeczytałam ją jakieś piętnaście lat temu. Nie mam siły i odwagi, by do niej wrócić, ale co za język!!! No i stoi na półce. Noszę ze sobą nie ulubioną, ale tę, którą aktualnie czytam.

3. Książka papierowa, audiobook czy e-book? Którą z nich cenisz najbardziej i dlaczego?
Papierową. Jestem wzrokowcem, więc muszę widzieć, żeby słyszeć. A poza tym papierowa istnieje, mogę ją sobie podotykać, powąchać i łatwo mi ją... mieć. Na ekranie to tylko jeszcze jeden zbiór liter. Chociaż w sytuacji koniecznej e-book jest OK.

4.Jak się zaczęła Twoja przygoda z książką? Pamiętasz ten moment, kiedy wciągnęło Cię na dobre i wiedziałaś, że mol książkowy to Ty?
Mam wrażenie, że czytam "od zawsze". Legenda rodzinna głosi, że Basia sama nauczyła się czytać i w wieku lat pięciu przeczytała swoje pierwsze słowo w gazecie - "samoloty". Potem pamiętam, że od drugiej czy trzeciej klasy podstawówki rywalizowałam z moją ówczesną miłością, zresztą cudownie odwzajemnioną (Piotruś, gdzie Ty się teraz podziewasz? Ciągle gdzieś we Francji?) w ilości przeczytanych książek i zawsze wygrywałam. Ale tylko o włos!

5.Ulubiona pora na czytanie to...
... każda, w każdych warunkach i każdej pozycji :)

6.Twoje ulubione strony www, na które zaglądasz regularnie?
Nie mam takich. Może dlatego, że moje "ulubienia" dotyczą czego innego.

7."Przyjaźń wypływa z wielu źródeł, z których najważniejszy jest szacunek". Przyjaźń dla mnie to...
... oddanie, otwartość, lojalność, akceptacja, zaangażowanie, bliskość (kolejność przypadkowa). To po prostu bycie jednego człowieka z drugim.

8.Wymień trzy filmy, które możesz oglądać nieustannie z taką samą fascynacją, jakbyś robiła to po raz pierwszy.
Nie znam takiego filmu. Szybko się nudzę i nie lubię wracać do już obejrzanych, chociaż czasem z powodów towarzyskich to robiłam, ale... z trudem wielkim. No ile można?

9. Trzy książki, które zabrałabyś ze sobą na bezludną wyspę to...
... jakieś trzy poradniki na temat tego jak przetrwać na bezludnej wyspie plus parę ryz czystego papieru. Dla rozrywki i żeby nie czuć się samotnie sama napisałabym książkę. A potem kolejne, więc ich ilość zależałaby od tego ile na tej wyspie spędziłabym czasu i na ile by mi tego papieru starczyło (a może tam dałoby się na laptopku?).

10. Z jakim autorem, który już nie żyje, chciałabyś zjeść kolację i o co byś go zapytała?
Hemingway. I nie zadałabym mu żadnego pytania. Tak interesującego mężczyznę po prostu się słucha. Ciekawa jestem, co sam chciałby mi powiedzieć. A ja bym sobie siedziała naprzeciwko w czerwonej sukience i z lampką białego wina (koniecznie wytrawnego!) w dłoni patrzyła na niego. Może wtedy dowiedziałabym się na czym polegał jego urok...

11. Ja wierzę w potęgę książki papierowej i w to, że przetrwa pomimo wszystko. A Ty?
Też. Nawet jako snobizm, ale jednak...

O matko, w życiu nie napisałam tak długiego posta! Dotrwaliście do końca?
Basia

środa, 1 maja 2013

Jest takie miejsce...

Znów tęsknię za górami. Tak bardzo chciałabym tam być. Iść godzinami w milczeniu wśród piękna. Oderwać się od ziemi i pobyć trochę w moim niebie, gdzie nic nie dokucza, oprócz lekkiego zmęczenia wspinaczką. Gdzie nic nie muszę, oprócz stawiania kolejnych kroków. I gdzie wszystko, co mnie otacza, przyjmuje mnie taką jaka jestem. Może to głupie i dziwne, ale tam doświadczam większej życzliwości otaczającego mnie świata niż wśród ludzi. Tam tak łatwo kochać. Serce odpoczywa. Od trosk, od smutków i od siebie samego. Kiedyś szłam sześć godzin w deszczu. Tym typowym górskim - drobnym i gęstym jak prysznic. Nigdy nie cichnącym. Coś pięknego! Cały świat zamilkł, żeby go nie zagłuszać. A ja wspominam to jako jedną z najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Spotkanie z pełnią życia. Rzadko można doświadczyć takiego stanu ducha. To jak dotknięcie czegoś istniejącego poza mną, co jest co prawda zawsze (byt transcendentny), ale mnie nie zawsze jest dany kontakt. I pewnie za tym tak tęsknię. Za spokojem, który daje dotknięcie czegoś, co nas - ludzi przekracza. Gdzieś przeczytałam, że tęsknota to bliskość na odległość, więc może jednak tęskniąc za górami jakoś je dotykam? Może więc doświadczę ukojenia ciszą, która tam wśród nich jest? Bardzo mi tego trzeba. Bo nie udaje mi się uciec od zmęczenia. Zresztą wiem, że to niemożliwe. Takie coś nosi się zawsze w sobie. I zabiera gdziekolwiek się pójdzie. Jedynie w niebie mogą ci to odebrać :). Mnie w tym moim niebie jakoś samo odpada. Nie wiem nawet kiedy. Tym, co mnie tam przyciąga jest ten spokój. Nie ma tam wariactwa dnia codziennego zabieganego od samego rana i tak bardzo zatroskanego o wszystko. Czuję, że nie o to w życiu chodzi a mimo to - drepczę. Czasem więc muszę zamknąć choć na chwilę oczy, żeby się oderwać, bo inaczej życie mnie nie puszcza. A tam mam stale oczy szeroko otwarte, bo piękno przyciąga. Zresztą popatrzcie, proszę:
Rozumiecie mnie? Cisza, spokój, siła, pewność. Twarda skała nie ucieka spod rąk i nóg. Daje oparcie. Ech...
Basia Smal