poniedziałek, 31 grudnia 2012

I znów od nowa

Żeby pojawił się jakiś początek, coś najpierw musi się skończyć.
Zazwyczaj koncentrujemy się na tym początku, bo niesie ze sobą nadzieję na nowe. Nikt już nie pamięta starego i jego wkładu w to nowe.
Tak, jak nie chcemy pamiętać cyfr starego roku, gdy wybije dwunasta, strzelą korki od szampana i petardy. Musimy nauczyć się nowych cyfr, a pamiętanie starych tylko w tym przeszkadza.
Nie świętujemy zakończenia starego roku, ale rozpoczęcie nowego.
Kiedy jest się ostatni dzień w starej pracy z perspektywą rozpoczęcia nowej, to ta stara nie cieszy, każdy chce ją jak najszybciej mieć za sobą. Nikt się nie zastanawia nad tym, że aby pójść do nowej, trzeba było najpierw mieć tę starą. Albo nie mieć żadnej, ale wówczas też coś jest przed tym nowym, co się opuszcza, zostawia za sobą.
Nie ma nic nowego bez tego, co było wcześniej.
Jednak tak mamy, że wpatrzeni w przyszłość nie zajmujemy się tym, co jeszcze trwa, ale już się kończy.
No i dobrze. W sumie fajnie jest zaczynać na nowo. Nawet, jeśli jest to tylko umowna data rozpoczynająca kolejny rok kalendarzowy. I stąd świętowanie, bo nowość niesie nadzieję na coś dobrego, na niepopełnianie starych błędów, na odcięcie się od nich raz na zawsze, na pozostawienie za sobą czegoś, co nie zasługuje na przeniesienie dalej.
Jest szansą samą z siebie.

Niech więc rok 2013 będzie dla każdego z nas czasem dawania sobie szans na lepsze. 
Niech nie opuszcza nas nadzieja i wiara. 
Niech nasze serca wypełni spokój, a ciepło wylewa się z nich szczodrze, lecząc, kojąc i podnosząc na duchu innych. 
Niech w nas i wokół nas zapanuje dobro. 
Niech rozpocznie się królowanie miłości. I niech trwa.

Basia

sobota, 29 grudnia 2012

Nadzieja


Dal. Bezkresna. Niezmierzona.
Uwodzi. Pociąga. Spokoju nie daje albo wręcz przeciwnie - koi. Budzi nostalgię lub nadzieję. Albo jedno i drugie.
Coś gdzieś tam jest. Co i gdzie? I jakie?
Pytania to początek czegoś fajnego. W człowieku coś w środku podskakuje jak podekscytowane dziecko przed rozpoczęciem zabawy albo oglądania bajki.
Co tam może być? I budzą się marzenia, a one są takie cudne, bo dalekie od rzeczywistości, która daje popalić.
Zamieściłam zdjęcie morza, bo spodobała mi się ta wyraźna krawędź horyzontu. Ostra linia a za nią... co? Och, wiem, że wiem, aż tak nie zdurniałam, ale wyobraźnia działa. I to właśnie jest takie fajne. Ta możliwość wszystkiego. Także niemożliwego.
Mam nadzieję, że za tą widoczną linią horyzontu świat się nagle nie kończy, że jest jakieś dalej. Nie widzę tego, ale pragnę, by tak było, bo całkiem nie podoba mi się myśl o gigantycznym wodospadzie pędzącym w jakąś otchłań. 
Nadzieja to życzenie, by stało się jak chcę, by było i że tak będzie, bo... czemu nie? 
Mimo życzeniowego charakteru jest osadzona w realnej ocenie rzeczywistości, która przecież wiele razy mówi nam, że wszystko jest możliwe. Także to, czego pragnę. 
Człowiek, który ma nadzieję czuje się dobrze, ma energię i zapał, by pędzić w kierunku przez nią wskazanym, bo... czemu nie? To magiczne "czemu nie?"! Jak źle jest, gdy słyszymy "bo nie".
Są tacy, którzy z upodobaniem odbierają nadzieję innym.
Są i tacy, którzy sobie nie pozwalają jej mieć. To niemożliwe. To nierealne.
Takich postaw pełno wokół. I ci, którzy w nich tkwią mówią o przepełnionych nadzieją jak o szaleńcach.
Niedawno oglądałam jedną z najbardziej widowiskowych oper - "Madame Butterfly" Pucciniego. Główna bohaterka z uporem wierzyła w miłość. Wbrew rzeczywistości, wbrew wszystkiemu. Jak zaślepiona.
Śmiano się z niej, budziła współczucie i politowanie. A ona swoje.
Zastanawiające. A może to ona miała rację?
Może takie patrzenie na horyzont z nadzieją i obudzoną wyobraźnią jest tym, czego nam potrzeba? Może dlatego bywa nam źle, bo to w sobie tłumimy jako śmieszne, godne politowania i takie, zdawałoby się, nierzeczywiste?
Kiedy znajduję się na górskim szczycie, zawsze czuję to samo - lecę! Daleko, przed siebie i nareszcie, bo mam wokół siebie tyle miejsca, tyle przestrzeni, która mnie nie ogranicza, nie zatrzymuje w miejscu, nie zakleszcza czymkolwiek.
Wolność.
Nadzieja jest wolnością?

Basia Smal

niedziela, 23 grudnia 2012

Życzenia

Dobrze jest zatrzymać się na chwilę, by usłyszeć siebie. 
Przystanąć, by zobaczyć tak wyraźnie jak rzadko kiedy tego obok.
Umilknąć, by dotarły bez przeszkód słowa ważne i potrzebne.
Spojrzeć uważnie na to, co wokół, a co umyka w biegu życia. 
Dobrze jest przekonać się o tym, że moje istnienie ma sens, że mam w sobie bogactwo i piękno, że ktoś mnie potrzebuje, że świat beze mnie i tego, co we mnie, stałby się na pewno gorszy. 
Zrozumieć marzenia swoje i innych. 
Okazać uśmiechem, gestem, dobrym słowem jak ważni są dla mnie ci, których mam blisko siebie i ci dalej albo całkiem daleko. 
Przyjąć własne ograniczenia i słabości ze zrozumieniem, a nie z rezygnacją. 
Usłyszeć krzyk swojego serca i pójść za jego głosem. 
Spróbować jeszcze raz i jeszcze, a potem... jeszcze. 
Wierzyć i mieć nadzieję pomimo. 
Cieszyć się tym, co jest, a nie tym, co być mogło. 
Zmienić, co konieczne i zaakceptować niezmienne. 
Polubić za coś, kochać bez powodu. 
Być, ale też mieć. 
Uciszyć gniew, gorycz i zawiść. 
Dać siebie, by siebie odzyskać. 
Istnieć z radością z powodu istnienia. 
Żyć pełnią, bo szkoda inaczej. 
Pozwolić miłości, by dotknęła, uleczyła, zmieniła. By była... na zawsze.
I niech tak się stanie.
Basia



piątek, 21 grudnia 2012

Wędrowiec (opowiadanie)

Szedł pustym chodnikiem.
Wysokie uliczne lampy rozpraszały mrok zimowego wieczoru i rzucały długie cienie. Było zimno. Majestatyczne drzewa, nieporuszone przez najlżejszy nawet podmuch wiatru, stały nieruchome na zasypanych śniegiem trawnikach. Ich gałęzie oplatała cieniutka warstewka szronu.
W dziwnej jak na miasto ciszy każdy dźwięk był jak nieproszony gość - przeszkadzał.
Szedł szybko. A przynajmniej starał się iść najszybciej jak mógł. Śnieg miarowo skrzypiał wgryziony w podeszwy jego starych butów. Trochę nimi szurał, bo ciężko mu było je podnosić.
Starość nie radość. Starość to trud godnego przetrwania jeszcze jednego dnia, kolejnych godzin. Zamruczał pod nosem szyderczo jakim to stał się filozofem. Stary głupiec. Tylko to mu zostało z ostrego niegdyś umysłu - ironia.
Człapał wytrwale pomimo niewesołych myśli. Musiał iść. Ruch rozgrzewał, a było naprawdę zimno. Dobrze, że chociaż chodnik był odśnieżony. Porządna dzielnica. Nie to, co u niego. Tam się musiał przekopywać przez śnieżną breję przez całą zimę. Nikt tam nie dbał o buty przechodniów. Po prawdzie to i nie było o co dbać. Prawie wszyscy nosili stare i byle jakie obuwie. Ani ładne ani ciepłe. Nie to, co tu.
Poruszył zmarzniętymi palcami stóp. Nie pomogło. Przystanął i przytupnął w miejscu. Jakby lepiej. To jeszcze raz. Drobił w miejscu kłapiąc buciorami o ziemię jakby tańczył.
Zachichotał.
Znów się odezwał filozof, pomyślał.
Zaburczało mu w brzuchu. Przełknął ślinę. Zjadłby coś.
Zerknął w oświetlone okna dwupiętrowego budynku, obok którego stał. Modnie niezasłonięte dawały nieskrępowany widok do wnętrz mieszkań. Zadarł głowę wyżej, popatrując po kolei w każde.
To na drugim piętrze było bogato ozdobione świątecznymi dekoracjami. Na parapecie jarzyły się lampki w kształcie świec, a obok pysznił się zawieszony na tle szyby zielony wieniec z wielką czerwoną kokardą i kolorowymi bombkami.
Raz, dwa, trzy... osiem. Naliczył na nim osiem bombek. A każda w innym kolorze. Bogato. No i żyrandol na suficie też miał jakieś kolorowe ozdoby.
Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć. Nie, to nie ozdoby. Tylko takie kolorowe szkiełka jak w witrażu. Wydumane, ale nawet ładne.
Patrzył jak po ścianach pokoju przesuwają się cienie ludzi. Krążyli wokół stołu. Pewnie dopiero szykują kolację, przemknęło mu przez myśl.
Przełknął ślinę.
I pewnie nawet nie mają tego tradycyjnego dodatkowego nakrycia. Nie tacy ludzie. U nich wigilia wygląda inaczej, nowocześnie.
Przeniósł wzrok piętro niżej. Tam panował niebieski półmrok i nie było widać cieni ludzi, ale choinka, stojąca na tle balkonowych drzwi, była oświetlona mnóstwem migających światełek. Aż zamrugał, bo go oczy zabolały od patrzenia na to migotanie.
Odwrócił wzrok.
A z kolei na dole, na parterze były firanki. Takie pieniste, białe, ale upięte jakoś tak fikuśnie, że można było zobaczyć kawałek pokoju. Wyciągnął szyję, żeby lepiej widzieć.
O, kwiaty. To fikus, a to paprocie. Muszą być dobrzy ludzie skoro są kwiaty. Mają czas dbać o nie. I choinka taka ładna. Duża aż pod sufit i kolorowa, a nie tylko elegancko dwubarwna. A na czubku - gwiazda. Złota.
Pokiwał głową z uznaniem. Podobała mu się.
Popatrzył głębiej. Sporo ludzi siedzi przy stole. Śmieją się, rozmawiają. W tle miga telewizor. Przytulnie.
Znów mu zaburczało w brzuchu, więc przeniósł wzrok na kolejne okno. O! Tu bez zasłon i pokój cały na biało. A meble czarne. Półki pełne książek. Na ścianach fotografie. Też czarno-białe. Ale lampy piękne - srebrne, błyszczące. Eleganckie. Choinki nie widać. Lampek też nie. Może nie uznają świąt.
Pokiwał głową. Taki czas, że i tak bywa, ale też oglądają telewizję, bo widać ekran. Duży. Przymrużył oczy, żeby rozpoznać co pokazują. Film chyba jakiś.
Zarejestrował kątem oka ruch i szybko popatrzył w tamtą stronę. Ktoś otworzył drzwi balkonowe na skos na drugim piętrze, ale tam akurat były zasłony, więc zdołał jedynie dostrzec rękę, która sięgała po coś, stojącego na balkonie i zabrała to coś do środka. Drzwi się zatrzasnęły.
Pewnie garnek z bigosem stał na zewnątrz, pomyślał. Mróz, więc można wystawić jedzenie i się nie zepsuje.
Przełknął ślinę. Bigos dobra rzecz. Kiwnął głową jakby na potwierdzenie swoich myśli, a potem zatupał w miejscu, bo od tego patrzenia w okna zapomniał o tupaniu i nogi znów mu zmarzły. Poruszył palcami stóp. Nie ma wyjścia. Trzeba iść. Rozgrzeje się w drodze.
Z ociąganiem ruszył z miejsca porządnie odśnieżonym chodnikiem. Szedł coraz szybciej. Patrzył pod nogi na czubki swoich butów. Ręce wcisnął głęboko do kieszeni płaszcza.
Pociągnął głośno nosem, a potem jeszcze raz, bo mu od tego zimna zrobiło się w nim mokro. Zmrużył oczy i wcisnął brodę w szalik. Szedł, szurając głośno po płytkach chodnika.

Barbara Smal

środa, 19 grudnia 2012

Fenomen miłości

Zastanawiam się nad pewną cechą miłości, o której mało się mówi. To odwaga.
Tylko miłość potrafi tak bezpardonowo wedrzeć się na przez siebie upatrzone miejsce. To znaczy do czyjegoś serca.
Tylko miłość się nie waha, nie boi się jak zostanie odebrana, odczytana, czy właściwie czy nie.
Nie zastanawia się nad konsekwencjami, bo one nie są istotne. Ważny jest tylko i wyłącznie ten, kogo się kocha.
To nim zaprzątnięte myśli budzą wszystko do życia, do działania, by przysporzyć radości, by obudzić uśmiech, by zapanowało szczęście.
To miłość ożywia sobą tak bardzo, że chce się żyć dla tego drugiego i nim.
To ona niepomna na nic każe wpatrywać się w czyjeś oczy z zachwytem z powodu jego istnienia. I nie szepcze na ucho, że może lepiej nie patrzeć, bo... bo coś tam, bo cokolwiek.
Porywa i wlecze za sobą i ze sobą, nie zostawiając chwili na myślenie, na snucie dywagacji, tych wszystkich za i przeciw, i tych a jeśli.
Odwaga miłości jest nie do ukrycia i... nie do podrobienia. Nie da się tego udawać. I tylko i wyłącznie z tego powodu, że ta odwaga jest specjalnego rodzaju.
Przytomni i ci, którzy akurat w tym momencie nie są zakochani nazywają to dosadnie - wariactwo. O, tak. Zgadzam się.
Odwaga miłości jest totalnie wariacka. To odlot i odjazd na całego. Jak ze stromej górki na sankach. Ślizg aż w uszach szumi i dech tłumi w piersi.
I dlatego wszyscy za tym tak szaleńczo tęsknimy. I dlatego tak bardzo tego chcemy. By ktoś tak właśnie nas traktował i... porwał tym ze sobą aż do zawrotu głowy i zatracenia.
A jak tego nie ma, to wiemy bardzo dobrze, że właśnie nie ma. Nie da się udawać.
Chociaż tłumić można. Przygaszać w sobie ten płomień z jakichś powodów. Oby nie spalił nam wnętrza tęsknotą.
Czemu ja tak znów o miłości? Bo właśnie doświadczyłam jej odwagi. Tego jej wariactwa. Ktoś mi przysłał śliczny prezent. Ot tak, by mi okazać jak jestem dla tego kogoś ważna, bym się ucieszyła, bym doświadczyła tej swojej ważności.
Powaliło mnie. Nie spodziewałam się i moje serce usiadło ze zdumienia tam, gdzie stało. A ja razem z nim, czyli klapnęliśmy sobie zgodnie na pierwszy lepszy fotel.
A jak się poczuliśmy! Bezcenne! Ono popłakało sobie wzruszone, a ja razem z nim - dla towarzystwa, rzecz jasna :)
Dziękuję M. :)
Basia

niedziela, 16 grudnia 2012

Oczekiwanie


Teraz taki czas, że gdzie się nie zajdzie tam tłumy. Wszyscy się spieszą, by zdążyć pozałatwiać wszystko przed świętami. A sporo tego załatwiania.
Bo tak to już jest, że do pewnych wydarzeń potrzeba pewnych przygotowań.
Słyszę teraz czasem narzekania na te kłębiące się tłumy, na ciasnotę w sklepach, kolejki do przymierzalni i kas, na to, że wszyscy w jednym momencie wpadli na ten sam pomysł. Budzi to sporą nerwowość, zniecierpliwienie itp.
Trochę się nie dziwię, bo temu naprawdę trudno się dziwić. Jednak jak się zastanowić nad całą sprawą, to można ją zupełnie inaczej zobaczyć.
Te wszystkie przygotowania są wyrazem naszej potrzeby, by było trochę inaczej niż zwykle, niż codziennie, by pojawiła się nadzieja na... coś, by świat choć przez chwilę był inny.
Czekamy.
Bo chociaż rozumiemy codzienność z jej monotonią i nudą, to pragniemy też świętowania - czasu innego od tego, co zawsze. I jak jest okazja to... czemu nie?
Dlatego przygotowujemy się do tego, by było jak najpiękniej, najlepiej, by ten czas uczynić wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju, niezapomnianym.
Jakie to ludzkie. Wszyscy tak mamy. I stąd te tłumy.
To po prostu tacy sami jak my ludzie spragnieni wyjątkowości, oczekujący. Jak się tak na te bezosobowe tłumy spojrzy, to jakoś przestają drażnić. Można łatwiej znieść kolejki i ciasnotę. Tłoczymy się przecież wszyscy po  to samo - po okruchy szczęścia.
Nie ma sensu patrzeć na siebie jak na wrogów, bo tak naprawdę nimi nie jesteśmy. Jeśli kupię coś sobie czy moim bliskim, a ten obok podobnie, to i we mnie i w nim pojawi się radość. Poczujemy to samo.
Niech to zbliża zamiast oddalać. Te wspólne dla nas wszystkich emocje. Przecież są takie piękne. Mówią wyraźnie o tym jak bardzo wszyscy jesteśmy do siebie podobni.
Czy pamiętacie z lat ubiegłych moment, gdy siadamy do kolacji wigilijnej, a przez okna widać, że nie tylko my?
W wielu domach palą się na choinkach kolorowe światełka, czasem widać cienie, przesuwających się postaci. My przy stole, inni też. Tak samo.
Nie jesteśmy sami. Wokół pełno ciepła, dobrych myśli, radości, wzruszeń, uciszenia, okruchów szczęścia.
Teraz do tego zmierzamy. Do tego czasu. Przygotowujemy się. Także nie sami.
I te tłumy są tego dowodem.
Miło pomyśleć, że nie tylko ja czekam.

Basia Smal

czwartek, 13 grudnia 2012

Tylko jedno życie


Spotykam czasem ludzi, którzy mówią, że gdyby mogli przeżyć swoje życie jeszcze raz, to chętnie by to zrobili. I zawsze dodają, że nie popełniliby tych błędów, które popełnili, że dokonaliby innych wyborów, że wiele rzeczy by zmienili.
Nie wątpię.
Też mnie czasem dopadają takie myśli, ale zaraz przychodzi refleksja, że łatwo tak myśleć, gdy zna się już fakty ze swojego życia i łatwo je "naprawiać", patrząc wstecz.
Inna sprawa, gdy wszystko przede mną. Stąd się przecież biorą popełniane błędy, wybory takie a nie inne i decyzje, o których z biegiem czasu mówi się, że były złe.
Sztuka życia nie polega chyba na tym, by przeżyć je bezbłędnie, ale by nigdy się nie poddawać. Ani czarnym myślom, ani przygnębieniu z powodu swoich decyzji, ani rezygnacji z walki o lepsze. Stałej walki.
Tak myślę, bo nie sądzę, by komukolwiek z nas udało się tak przeżyć życie, aby móc powiedzieć, że było doskonałe, idealne. Ostatecznie to ludzkie życie, a człowiek to człowiek, a nie zaprogramowana na doskonałość maszyna.
Mnie te nasze słabości różnorodne nie odpychają ani od siebie samej ani od innych. Uważam, że są wpisane w nasz ludzki los. I uważam, że nawet gdybyśmy mieli szansę zacząć życie od nowa, to i tak popełnilibyśmy w nim błędy. Zapewne inne, ale nie udałoby się nam ich w ogóle nie popełnić.
Ludzki los.
A takie marzenie o zaczęciu na nowo swojego, już w dużej mierze przeżytego, życia jest pułapką. Można w nią łatwo wpaść i... tam zostać.
A życie i tak będzie się toczyć. Całkiem fajne życie tylko my tego nie zauważymy, siedząc w tej pułapce.
Jak się dobrze przyjrzeć, to można dostrzec, że nasze życie w naturalny sposób dzieli się na etapy. Zaczynając nowy etap można zacząć od nowa. Mamy wiele takich początków, a jeśli nie, to dość łatwo je sobie zafundować, choćby mówiąc sobie samemu, że od dziś inaczej.
Czego sobie i wszystkim z całego serca życzę :)

Basia Smal

sobota, 8 grudnia 2012

Moje wędrówki po Europie. Monaco, czyli piękno wydarte skałom

Z Nicei jedzie się pociągiem do Monaco kilkadziesiąt minut. W dodatku tory biegną wybrzeżem, więc widoki z podróży są niezapomniane. Tuż przed stacją w Monaco wjeżdża się w tunel, bo dworzec kolejowy jest wydrążony w skale. I to jest cała prawda o tym państwie - mieście przycupniętym na niewielkim skrawku wybrzeża. Otaczają go wysokie góry, więc widok jest trochę klaustrofobiczny, bo ma się wrażenie, że wszystko jest ściskane przez napierające skały.


Pomysłowość ludzka nie ma jednak granic. Ulice są ułożone piętrowo, bo wykute w skale. Tworzy to niespotykany i zachwycający widok:


Nigdzie nie widziałam tak zagospodarowanej najmniejszej nawet przestrzeni jak w tamtym miejscu.


No i architektura - wielopiętrowe domy jakimś cudem trzymają się skalistych zboczy, na które odważnie się wspinają. A na dachach wielu z nich - bujna zieleń.


W Monaco są dwa porty. Jeden - ten bardziej znany:

I drugi, mniejszy - widoczny ze wzgórza, na którym mieści się pałac rodu Grimaldich:


Z tego wzgórza roztacza się zresztą przepiękny widok na naprawdę lazurowe morze.


Zachwyt budzą też liczne budynki o niezwykłej ciekawej architekturze.


A zaparkowane w pobliżu słynnego kasyna samochody zapierają dech w piersi.


Jednak mnie urzekły przede wszystkim drobiazgi. Takie jak te śliczne kwiaty wystawione przez okno, by złapały trochę słonecznych promieni:


Czy ta maleńka zatoczka wypatrzona przez pręty ogrodzenia na wzgórzu zamkowym:


Monako jest śliczne. I nieprawdopodobnie wręcz czyste. Nigdzie indziej nie widziałam tak wysprzątanego miasta. Każdy najmniejszy zaułek jest czyściutki i jakoś zagospodarowany, chociażby przez donice z bujną roślinnością. 
Wbrew temu, co się może wydawać nie jest to miejsce zarozumiałe i zadzierające nosa. Czuje się tam duże pieniądze, ale to nie przytłacza. Z dużą przyjemnością szwendałam się po ulicach i z równie dużą radością zawitałam tam po raz drugi po dwóch latach, ale o tym już innym razem.

Basia Smal

piątek, 7 grudnia 2012

Zimno mi!

A nie mówiłam? Zima!
Wiem, przecież wiem, że o tej porze roku na tej szerokości geograficznej to norma, ale powściekać się trochę mogę.
Nie lubię zimna!
Na głowie czapa, na nogach grube buciory, na sobie warstwy odzienia, a nos i tak marznie. I powieki od środka. O dłoniach nie wspomnę, bo dla nich nie ma ratunku żadnego. Przynajmniej na moje nic nie działa. Brr!
Jakieś geny we mnie wyją rozpaczliwie i sądzę, że to te, dzięki którym mam i wiecheć na głowie zamiast fryzury i zagwarantowane branie mnie za swoją przez ludzi z południa Europy. Bo jak się okazało nie tylko Grecy do mnie gadali w swoim języku, ale też Włosi i Hiszpanie. Co, przyznaję, bywało zabawne.
No i co tu z tym zimnem zrobić? Na razie zmieniłam zdjęcie na tapecie laptopa i z upodobaniem chłonę widok lazurowej Zatoki Aniołów pod lazurowym niebem Lazurowego Wybrzeża.
Pamiętam dzień, kiedy robiłam to zdjęcie. Był nieprawdopodobny upał!
Człowiekowi się nie dogodzi, ech :) Popatrzcie sobie na ten widoczek jak komu to potrzebne tak jak mnie:

Lepiej? A jutro albo w niedzielę wrzucę zdjęcia i moje wspomnienia z Monako, to może zrobi się jeszcze cieplej :)
A poza tym - niedługo te śliczne święta z ich nieprawdopodobnym ciepłem. Zleciało, prawda?
A jeszcze tak niedawno pisałam o letnim ganianiu po górach, a potem o łapaniu w kadr jesieni.
Czas pędzi, paskuda jedna.
Czy Wy też macie wrażenie, że coraz szybciej? Hm...

Basia Smal

środa, 5 grudnia 2012

Samotność


Ten post jest moją refleksją na temat tego, o czym na swoim blogu pisała moja przyjaciółka. Samotność. Bywa udręką, ale także upragnieniem. 
Czasem jest wyborem, bo odpowiada potrzebom, a czasem koniecznością, bo nie da się inaczej. Dokucza zawsze lub od czasu do czasu. 
Ta w wymiarze psychicznym w środku gwaru rodziny i znajomych, i taka dosłowna, kiedy nie ma komu spojrzeć w oczy. 
Rodzi tęsknotę i ból, a czasem ulgę, że nareszcie. 
Jest taka, jaki jest człowiek, który ją w sobie nosi. Pogodna albo smutna. Pogodzona lub zbuntowana, a czasami i taka i taka w zależności od nastroju czy pogody za oknem. 
Nie wiem czy znajdę choćby jednego człowieka, który by jej nie doświadczył. No i popatrz, nie jesteś nawet w tym sam. 
Potrzeba samotności bywa mylona z potrzebą niezależności. O ile ta druga jest konieczna, bo inaczej wpada się w niewolę, o tyle ta pierwsza może się tą niewolą stać. I zatrzasnąć nas jak w klatce bez wyjścia, do której zresztą sami wleźliśmy gnani strachem przed czymś lub zwykłym wygodnictwem. A potem możemy nawet się do tego pobytu za kratami przyzwyczaić, czemu nie? 
Samotność oswaja ze sobą. Zanurza w siebie niemal niedostrzegalnie. 
Tylko, że co Ci z tego przyjdzie, gdy nie masz szansy przejrzeć się w czyichś oczach? Możesz z czasem zapomnieć jaki jesteś piękny. Sam siebie zbyt długo nie dasz rady o tym przekonywać, bo zaczniesz powtarzać stale te same argumenty i w końcu Ci się znudzi albo przestaniesz sobie wierzyć. 
Drugi człowiek jest nieprzewidywalny nawet wtedy, gdy sądzisz, że znasz go dobrze. A serce ludzkie jest w stanie ukoić, utulić i dotknąć najczulej jedynie drugie ludzkie serce. 
Po to jesteśmy na tej ziemi, by nie być samemu. Wymaga to odwagi, bo zwrócić się do drugiego nie jest łatwo. Jednak warto ponieść ryzyko, bo potem łatwiej ponieść życie. 
Zapominamy niewygodną prawdę, że życie mamy takie, jakie chcemy mieć. Tylko, żeby było łatwiej zwalamy winę na okoliczności. 
Wszystko da się zmienić jak się chce. No właśnie. Chce. Skoro chcę być samotny, to jestem, bo jeśli naprawdę tego nie będę chcieć, to świat podpalę, a dopnę swego. 
Samotnik to czasem niewolnik własnego strachu, egoizmu czy lenistwa. Czeka na to, aż ktoś mu tę samotność przepłoszy. 
Och, mam wielką ochotę sparafrazować JFK: nie pytaj, co drugi człowiek może dla ciebie zrobić, zapytaj, co ty jemu chcesz dać.

Basia Smal

niedziela, 2 grudnia 2012

"Zakochana bez pamięci"

Czy jeśli czekasz na niemożliwe, to wykazujesz tym samym objawy szaleństwa czy dokładnie na odwrót, bo masz nadzieję, a ta jakoby nie zawiedzie?
Z drugiej strony jest prawdopodobnie matką głupich. I zakochanych.
A to nie jedno i to samo?
Czyż nie jest głupotą wierzyć w niemożliwe? W miłość, co trwa i przetrwa? I w "a jednak się uda"?
Zastanawia mnie, dlaczego gubimy to, na czym nam najbardziej zależy? To dopiero jest głupota. A potem - łzy. I za późno. I weź napraw to, co spaprałeś.
Szansa na życie jest tylko jedna, a żyjemy z wiarą w to, że to nieprawda, bo jak inaczej wytłumaczyć błędy nie do naprawienia?
A może to dlatego, że mamy złudzenia, co do tego, co mamy.
Ktoś sobie myśli, zanim zdobędzie, że jak już zdobędzie, to wespnie się na szczyt szczęścia a tu... nie TO. Zero szczęścia. Wiatr w oczy na tym wymarzonym szczycie i tyle.
No to po pierwszym, a może i drugim szoku bierzemy się do roboty i szukamy dalej, co skutkuje tym, że zostawiamy ten zdobyty szczyt samemu sobie, bo po co nam on skoro to nie TO?
Szukamy i szukamy, a czas mija i mija, a potem bywa, że po zdobyciu wiedzy sporej, od tego szukania zresztą nabytej, nagle się widzi, że tamten pierwszy szczyt to chyba jednak było TO.
Że nie zawiódł nas instynkt tylko potem zawiodła wiara w niego. I zawracamy. I bywa, że za późno, bo nie udaje się już przekopać przez lata minione.
Och, dołujące. Chyba, że jednak ta iskierka nadziei...
Takie mam refleksje po obejrzeniu "Zakochanej bez pamięci" ("La vie d'une autre" reż. Sylvie Testud) z jak zawsze rewelacyjną Juliette Binoche, od której jak zawsze nie sposób oczu oderwać. 
I Paryż taki piękny jak zawsze. 
I kino europejskie z jego sensem też jak zawsze. 
Nawet jeśli temat oklepany, wyciśnięty jak cytryna, powtórzony setny raz, a jak się okazuje aktualny... zawsze.

Basia Smal

sobota, 1 grudnia 2012

Smutek i ja


Smutek. Otacza jak mgła. Spada na oczy i tworzy zasłonę, przez którą się patrzy.
Czy można wtedy widzieć naprawdę? A jednak dajemy się nabrać.
Nie lubię smutku, przygnębienia, zdołowania. Niestety - "nic, co ludzkie nie jest mi obce". Znam aż za dobrze.
I zastanawiam się z jakiego powodu ta bestia mnie dopada. Czasem przyczynę rozumiem i wtedy jest do zniesienia. A bywa i tak, że do powodu muszę się dokopywać mozolnie przez siebie samą, bo uparcie sobie powtarzam, że jak poznam, zrozumiem to będzie lepiej.
Moja ulubiona definicja głupoty brzmi: nieustanne powtarzanie tego samego w nadziei, że za którymś razem skutek będzie inny niż dotychczasowe.
No, to sobie właśnie dokopałam, ale co zrobić? "Człowiekiem jestem..."
Wzięło mnie na takie mamrotanie, bo siedzę uziemiona w domu z powodu złapanego przez siebie jesiennego wirusa, którego staram się pokonać tym siedzeniem właśnie. Nie wiem czy poskutkuje, ale zwyczajnie nie chce mi się nosa wystawić poza łóżko.
I pewnie stąd ten nastrój. Spróbuję się nie poddać, ale na wszelki wypadek zapytam: ma kto jakiś dobry sposób na przygnębienie? I na chrypkę?
Tak tylko pytam. Nie domagam się odpowiedzi.
Jestem duża i radzę sobie sama, chociaż mam nieraz ochotę duża nie być, aby ktoś inny sobie z moim życiem poradził.
"Samotność to taka straszna trwoga" śpiewał Riedel, a ja mam ochotę powiedzieć, że raczej dorosłość to taka straszna trwoga i to ona nas wpycha w poczucie osamotnienia, bo sami musimy sobie ze wszystkim radzić.
Ludzie, niestety, zawodzą na potęgę. Nawet ci najbliżsi, a co dopiero dalsi.
Czy czasem pytacie: kogo ja obchodzę? Dla kogo jestem ważny czy ważna?
Nie wiem czemu tak bardzo skąpimy sobie okazywania, że jednak się widzimy, dostrzegamy, że coś do siebie czujemy.
Co jest z nami?
Strach?
Przed czym?
Przed tym jak mogę wypaść w czyichś oczach? To takie istotne? Tak istotne, że ważniejsze niż ktoś obok, kto na ciebie, na mnie czeka?
Płakać się chce.
Czy tylko ja o takich rzeczach głośno gadam, narażając się na niepochlebne opinie czy są też inni, co to i widzą i coś z tym chcieliby zrobić?
A tam! Czasem mam dość.
B.