piątek, 30 listopada 2012

Walczę, bo... jestem?


Walka to nasza codzienność.
Ze sobą, z innymi, o coś, o kogoś, w imię czegoś i by czegoś nie stracić. W kółko.
Tuż po otwarciu rano oczu, by wstać z łóżka, a potem by zebrać się na czas. A tu ciepło, poduszka wabi i zamykające się z senności oczy łypią z oburzeniem: zwariowałeś, odbiło ci, no i gdzie leziesz, właź z powrotem pod kołdrę!
A potem... Potem się zaczyna.
Walka, by przekonać - do siebie, swoich racji, swojego widzimisię, by pokonać - opór, bariery i lenistwo i by wykonać - zadanie, polecenie czy w tył zwrot.
Na czas, na rozkaz, na odczepnego. Żeby mieć święty spokój, szansę na awans, podziw należny, dużo kasy, poczucie wartości. Żeby pokazać, wykazać się i udowodnić wszem i wobec.
By zaistnieć w tym czy owym albo w ogóle istnieć. W świadomości, w myślach i w uczynkach. No i w mowie też oczywiście. W słowach innych o mnie, dobrych, wielu i nieustannie. W mniemaniu o sobie samym także.
Walczę, by mieć i aby być. Znośnie ze sobą i na zawsze z kimś. Albo tylko na trochę, ale żeby było fajnie.
O to, by jakoś przetrwać i by do przodu, bo i tak życie leci, to muszę kroku dotrzymać.
Walczę z pokusami, bo jak nic mnie zniszczą i... o pokusy, bo inaczej pusto i nijako.
Jak mi się zechce, to mogę nawet powalczyć sobie troszeczkę o kogoś. Tak od niechcenia i mimochodem, żeby sobie nie pomyślał, że mi zależy, ale żeby nie wyjść na takiego, co boi się zaangażować, czyli stracić głowę, serce i co tam jeszcze ma (aha, dobre imię, tak?).
No i w sobie też znajdę coś, z czym trzeba bój stoczyć (a jak posłyszę za plecami szum skrzydeł husarii, to mi też skrzydła urosną i na pewno wygram, a co!).
Stać mnie na walkę, bo jestem, a jak jestem to i muszę. A jak muszę to... do dzieła!
Walczyć czy zwalczać, jedna chwała.
Istnienie zobowiązuje, to się podejmę. Może niekoniecznie szabelką, aż tak mi nie odbiło, ale słowem mogę.
I wiem jedno - jeśli nie walczę o to, co dla mnie cenne, ważne, wartościowe, to nie zasługuję na to, by to mieć.
Tylko potem, kiedyś nie powinnam rozpaczać, że mi się zgubiło.
Czasem jest za późno.

Basia Smal

piątek, 16 listopada 2012

Siostra miłości

Tego posta dedykuję tym, którzy doskonale wiedzą, że to o nich. Nie byłoby mnie, gdyby nie było Ciebie i Ciebie, i Ciebie... i... Rozpadłabym się, rozsypała i zniknęła.
A dzięki Tobie trwam. Wiem o tym. Dobrze wiem. I pamiętam.
Dziękuję. I proszę - nie odchodź.

Usłyszałam kiedyś od pewnej mądrej osoby, że przyjaźń jest cenniejsza niż miłość, bo ta ostatnia nie wybacza łatwo, a przyjaźń tak. Potrafi unieść wiele i przetrwać. Zrozumieć wszystko, a jeśli nawet ma z tym problem, to się tym nie przejmuje.
Trwa zawsze i w każdej sytuacji. Wspiera, gdy trzeba, pyta z troską, kiedy się nawet nie spodziewasz i kopie życzliwie, ale skutecznie jak wie, że musi.
Jest tuż obok, chociaż nie zawsze pod ręką, ale za to nieustannie w sercu i w głowie. Pamięta, trzyma rękę na pulsie, dodaje sił i otuchy. Jest i jest i jest i nic jej nie przegna.
Czuła, mocna i dobra. Jak skała, cieplutki pled i słoneczny dzień. Taka, jakiej w danej chwili potrzebujesz.
Wrażliwa na najmniejsze wahnięcia twojego nastroju. Troskliwa i czujna. Nie nadskakuje, ale nie sposób bez niej się obejść. Planuje, co zrobić, by przegnać smutek albo zwątpienie i nie pyta czy może to zrobić.
Wie, kiedy jest potrzebna. Umie zagłaskać ból i osuszyć łzy. Potrafi sprawić też, że popłyną ze wzruszenia, że jestem aż tak ważna.
Wytrwała i cierpliwa. Zniesie rozłąkę i cieszy się ze spotkania.
Mądra i rozsądna albo szalona i rozbrykana. Zależy od chwili i od potrzeb.
Zabierze ciężar życia i uniesie go nie wiadomo jakim cudem, ale zawsze skutecznie.
Pozbiera rozsypane kawałki układanki i skleci z nich całość i uczyni z nich piękno, bo... sama jest pięknem.
Hojna, rozrzutna, szczodra. Nie tłamsi w sobie, nie tłumi, nie zamyka. Wie lepiej i najlepiej. Umie patrzeć i słuchać.
Wierna i lojalna. Jedyna nie rozczaruje i nie zawiedzie. Jedynie skutecznie zapełni pustkę i oczyści z nadmiaru. Da radę złości i poradzi sobie z niesprawiedliwością. Przetrzyma wybuch gniewu i potok paskudnych słów.
Na skwaszoną minę ma słodycz uśmiechu albo kawałek ciasta, a na chłód spojrzenia zawsze w pogotowiu gorącą herbatę i ciepły uścisk dłoni.
Nic sobie nie robi z marudzenia, bo jednym machnięciem ręki załatwi sprawę.
I zawsze, zawsze wysłucha. A potem się wymądrzy i... problem rozwiązany.
Kocha, lubi, szanuje, chce, dba i żartuje jak pora.
Niezbędna, konieczna, potrzebna. Musi być, bo bez niej nic nie ma.
Jak dobrze, że jest... że jesteś :)

Basia

czwartek, 15 listopada 2012

Moje wędrówki po Europie. Rzym, czyli duma i uwodzenie

Mój pierwszy pobyt w Rzymie był zupełnie magiczny. Poleciałam tam w połowie kwietnia, a więc wiosną. W Rzymie było już słonecznie i jak dla nas ciepło, bo około 20 stopni. I to, co zapamiętałam najtrwalej z tamtego pobytu to... zapach. Rzym pachniał. Jakąś przedziwną mieszaniną kwitnących drzew, kawy i dymu z palącego się aromatycznego drewna.


Miasto jest ogromne. Rozległe. Duże domy, szerokie ulice i ogólnie mnóstwo miejsca. No i na każdym kroku spotykane zabytki. Tam nie sposób się na nie nie natknąć. I nie mówię o tych oczywistych, znanych, ale o tym, że za każdym rogiem można tam wpaść a to na jakieś ruiny, a to na rzeźbę, a to na kawałek starożytnego muru czy jakąś kolumnę.


Pełno tego. Gdzie człowiek się nie obróci, to wzrok coś ciekawego pochwyci i to w sąsiedztwie domów, restauracji i ogólnie - zwykłego życia.


Poza tym Rzym to zapchane ulice, mnóstwo samochodów, ogromne ilości skuterów i beztroska przechodniów, którzy pakują się na jezdnię na czerwonym jak tylko jest chwila przerwy w strumieniu aut. A właścicieli tych ostatnich w przedziwny sposób to nie drażni. Przyhamowują, przepuszczają, nie trąbią i nie wyzywają.


A tak się parkuje po rzymsku (co też nikogo nie drażni):


Włosi, wbrew obiegowej opinii, nie są powalająco piękni. Jednak i kobiety i mężczyźni są uwodzicielscy w tym jak wyglądają i jak się zachowują. I bardzo im to dodaje urody. No i są bardzo dumni ze swojego Miasta, ale skoro jest w nim tyle piękna na każdym kroku to ja się nie dziwię:


Poza tym parę znanych miejsc zaskoczyło mnie niepomiernie. Hiszpańskie schody znajdują się przy wąskim, małym placu na jego dłuższym boku (na zdjęciu stoję na jednym z podestów tych schodów).


Fontanna di Trevi zajmuje straszliwie dużo przestrzeni na ciasnym placyku otoczonym ze wszystkich stron kamienicami i jakoś tak nie pasuje swoim ogromem do tego miejsca. Koloseum jest olbrzymie. A z Palatynu widok na Forum Romanum zapiera dech w piersi, bo... Palatyn jest naprawdę wysokim wzgórzem:


Samo Forum może człowieka przyprawić o ból stóp, bo jest nieprawdopodobnie rozległe. Nawet tam sobie przysiadłam w pewnym momencie na jakiejś starożytności, która nie miała mi tego za złe, a ja dzięki temu złapałam oddech:


Poza tym moja ulubiona sałatka Caprese smakuje w Rzymie wyjątkowo wybornie, a pizza kupiona w pierwszym lepszym barze po drodze (krojona nożyczkami i na wagę) jest zaskakująco smaczna. No i ta wyjątkowa roślinność. Liście hedery bywają tak duże jak dłoń.


Rzym kusi też maleńkimi cichymi zaułkami, w których nigdy nie wiadomo, co można znaleźć:


I tajemniczym pięknem wieczorów:


A także nieprawdopodobną momentami architekturą:


Jeszcze tylko rzut oka na zielonkawy Tybr i Zamek Świętego Anioła i... arrivederci!


Rzym. Uwodzicielskie miasto. I ja mu się nie oparłam. Cóż, roztoczył przede mną swój zniewalający urok i dał mi to, czego pragnę, więc... zakochałam się. Po uszy, czubek głowy i końce palców. Zaczęłam już za nim tęsknić jak tylko weszłam do samolotu, którym miałam lecieć z powrotem do domu. I obiecałam sobie, że wrócę. Dotrzymałam obietnicy. Dwa lata później znów tam byłam, ale o tym i o moim pobycie w Watykanie innym razem.

Basia Smal

wtorek, 13 listopada 2012

Nie jestem Julią

Mówię o bohaterce mojej książki "Czterdziestka to nie grzech". Nie jestem nią, a jej życie nie jest moim. 
Jestem jak najbardziej sobą i mam swoje własne życie. 
Piszę o tym, bo niedawno ktoś zagadnął mnie na temat mojej książki. I ten ktoś był mocno zdziwiony faktem całkowitego braku podobieństwa między mną, a moją bohaterką. 
Śmiałam się długo i serdecznie. Przecież nie napisałam autobiografii! Julię wymyśliłam i musiałam się mocno pilnować, żeby była przez całą książkę spójna wewnętrznie. I chyba mi się udało, skoro jest traktowana jak ktoś realnie istniejący. 
I bardzo dobrze. Nawet ją z czasem polubiłam. Mało tego - uważam, że fajna z niej babka.
Oczywiście, dałam coś tej mojej Julii z siebie. Jej akurat dostała się ode mnie refleksyjność, bo i ja i ona nieustannie nad czymś sobie rozmyślamy. 
Jednak... cóż, nie ukrywam, że jestem od niej większą realistką i mocniej stąpam po ziemi. No i chciałabym mieć takie dylematy jak ona, kiedy ją łupnęła po głowie własna czterdziestka. Byłoby mi łatwiej żyć z takimi "problemami". 
Życie jednak to nie literatura i po to ją mamy, aby trochę sobie od tego realu odetchnąć. 
Kiedy pisałam "Czterdziestkę...", to czasem ktoś z moich bliskich sugerował mi, żebym opisała coś, co mi się przydarzyło, bo było zabawne czy dość niezwykłe. Nawet próbowałam, ale straszliwie mnie to nudziło. Przecież ja już to raz przeżyłam, a piszę emocjami to co, mam "przeżywać" po raz drugi?
Zajrzyjcie czasem na stronę "Moje opowiadania". Tam też piszę o różnych rzeczach, bo dla różnych ludzi. 
Piszę o tym, co mnie zainteresowało, co zwróciło moją uwagę, bo mocne albo bolesne albo po prostu fajne. Piszę, bo widzę i słyszę, a potem myślę o tym i... wymyślam jak może być albo jak być mogło. Zdjęcia, które robię są także moim widzeniem rzeczywistości, bo czasem podejdę gdzieś z jednej strony i pstryknę tylko tę, a drugiej już nie, bo tylko ta pierwsza mi się spodobała. Tak to wygląda.  
I chociaż to nie o mnie, to i tak serdecznie zapraszam do czytania "Czterdziestki...", bo życie Julii to po trochu życie każdej z nas - i tej niedługo przed czterdziestką i tej tuż po i tej długo po. 
Zwykłe kobiece życie, gdzie i słońce i deszcz, spełnienie i tęsknota, ból miłości i ból jej braku.
Zebrałam to jakoś do kupy i coś tam powstało. 
Mnie cieszyło pisanie. Może poczujesz to, kiedy i Ty przeczytasz?



To Julia                                                                    A to ja

Spora różnica, prawda? :)
Basia Smal                                    

środa, 7 listopada 2012

Stomp

Rytm, rytm, rytm.
Prawie dwie godziny rytmu wygrywanego na czym się da. Wystukiwanego, wytupywanego, wyklaskiwanego i... wychrząkanego.
Niebywałe i nieprawdopodobne, ale jak się okazało możliwe. Osiem osób na scenie wykorzystało wszystko co pod ręką i nogą, by powstała dość specjalna, niepowtarzalna, porywająca muzyka.
Dwie dziewczyny i sześciu facetów rozkręciło Kongresową w Warszawie w mgnieniu oka. Klaskaliśmy, tupaliśmy i pstrykaliśmy palcami, czyli robiliśmy wszystko, co ta ósemka sobie zażyczyła, bo... nie dało się inaczej.
Bo wszystko się ich słuchało.
Worki foliowe szeleściły w szaleńczym rytmie, szczotki do zamiatania niszczyły się od uderzania nimi w podłogę, a wózki sklepowe jeździły po scenie jak po sznurku "kłapiąc" rytmicznie oparciem dziecięcego fotelika.
Metalowe i plastikowe kubły na śmieci zyskały nowe życie grając jak im kazano, a rozsypany na podłodze piach udowodnił, że nie jest bynajmniej martwą naturą.
O ogłuszających dźwiękiem rytmicznie uderzanych metalowych rurach czy wygrywających szaleńcze staccato zapalniczkach Zippo nie wspomnę, bo to przecież oczywiste. Do czego w końcu służą rury czy zapalniczki, prawda?
Przeróżne puszki, kije, pokrywy śmietników, a nawet gumowe piłki latały po scenie w tę i z powrotem z sensem i w rytmie. Ogłuszającym, wszechobecnym, pierwotnym rytmie.
Poczucie humoru, nieprawdopodobna zwinność i zręczność tancerzy, a może raczej muzyków, a właściwie i tych i tych w jednej osobie, gra świateł i momentami niemal dziki ruch sceniczny tworzyły niebywałe widowisko.
Wracałam rytmicznym krokiem, bo chyba zapomniałam, że można inaczej. Rytm wpełzł mi pod skórę i wlał się w krwioobieg.
I proszę nie dziwcie się, bo Stomp nie pozostawia człowieka obojętnym. Aż huczy od pozytywnej energii, zaraża niemal ekstatycznym, a na pewno hipnotycznym rytmem i budzi salwy śmiechu. Widziałam ich popisy nie po raz pierwszy, ale i tak mnie pochłonęli.
Roześmiane oczy i zrelaksowane twarze ludzi, wychodzących po występie mówiły same za siebie - warto było.

Basia Smal

wtorek, 6 listopada 2012

Tęsknoty ciąg dalszy

Kiedy wczoraj zadzwonił do mnie ktoś, kto jest dla mnie ważny, bliski, a dzisiaj zadzwoniłam z kolei ja, to uświadomiłam sobie, że zrobiłam to z potrzeby bycia z tym kimś. Tak po prostu. Nie po to, żeby mi ktoś w czymś pomógł. Nie, by się poradzić w jakiejś sprawie. Ani nie dlatego, że musiałam coś tam z kimś obgadać. Nie. Chciałam sobie z tym kimś pobyć.
Nie mogłam inaczej niż przez telefon, ale to nie ma znaczenia. Nie muszę patrzeć komuś w oczy, by z nim być, chociaż wtedy jest oczywiście nadzwyczaj fajnie.
Jednak spotkać się można i inaczej i nie jest to ani trochę mniej wartościowe spotkanie niż twarzą w twarz. Poprzez maila czy SMS-a, Skype'a albo telefon. Bez znaczenia w jaki sposób. Ważne i jedynie istotne jest to, że obie strony tego chcą, do tego dążą i to realizują w jakiś dostępny im sposób. Właśnie z powodu tęsknoty, pragnienia bycia z kimś. Bo tęsknota mówi wyraźnie kto jest dla mnie ważny, a to przecież nie jest bez znaczenia, nie powinno być.
Kiedy patrzę na swoje życie, to mogłabym je porównać do pęku sznurków. Każdy sznurek jest od czegoś innego. Jest ich mnóstwo.
Jeden to sprawy zawodowe i na niego nakładam koraliki spotkań, spraw do załatwienia, osiągniętych celów itd. Inny to rodzina i wszystko, co się z nią wiąże. Jest też sznurek, na który nakładam mozolnie wyszukiwane koraliki moich wyjątkowych relacji z ludźmi. Śliczny jest ten sznurek. Niewiele na nim korali, ale każdy nadzwyczajny, wyjątkowy, cudnej urody. Bardzo go lubię i cenię ponad wszystko.
Co ciekawe, spotkania z tymi "koralikami" nie są częste, bo każdy z nas ma swoje życie, swoje sprawy, ale relacja między nami jest głęboka na tyle, że nie musimy nieustannie trzymać się za rączki i wyznawać uczuć, by mieć pewność, że jesteśmy dla siebie ważni. Coś pięknego.
Warto żyć, mając taką świadomość.
Jestem zdania, że samotność nie jest powołaniem żadnego człowieka. Tak bardzo przecież jesteśmy siebie głodni. Tak mocno siebie nawzajem potrzebujemy i dlatego szukamy. A kiedy znajdziemy, a raczej jeśli znajdziemy, to chuchamy na wzajemną relację i dbamy o nią jak o skarb, bo czujemy, że to jest prawda o niej - to skarb.
Serce ludzkie, każde ludzkie serce potrzebuje drugiego ludzkiego serca, by czuć się dobrze.
Nie rozumiem tych, którzy twierdzą, że jest inaczej. W moim pojęciu okłamują samych siebie i pracują tym samym intensywnie na własne poczucie braku szczęścia.
Serdecznie współczuję, bo jeśli powiem, by coś zmienili w sobie, to przecież nie posłuchają.
A życie mija. Mnie na szukaniu i nakładaniu kolejnych koralików - przyjaciół. A Tobie?

Basia Smal

poniedziałek, 5 listopada 2012

Tęsknota


Za czymś czy za kimś - wszystko jedno. Jest jednym z najtrudniejszych do zniesienia uczuć. 
Jak już dopada, to na całego. Osacza zewsząd i zaciera rzeczywistość. Potrafi tłumić dech w piersi i rodzi w sercu ból. 
Gniecie i uwiera. I nie pozwala zapomnieć. Ani o sobie samej, ani o tym, czego dotyczy. 
Znana i niekoniecznie lubiana. 
Nie ma na nią sposobu, by sobie poszła i dała spokój. Wlecze się za człowiekiem wszędzie, spać nie daje spokojnie, burzy unormowane życie i zasupla myśli zmuszając je, by były na jeden temat. Zmora straszliwa, a jednak... takie to nieprawdopodobnie ludzkie, że tęsknimy. Znane każdemu, bo dopada każdego. 
Jak jest zima, to tęsknimy za latem. W kolejny, po kolejnym, upalny sierpniowy dzień ogarnia nas nostalgia za śniegiem i chłodem. Kiedy wracamy z wakacyjnego wyjazdu do domu, to bywa że już nazajutrz wzdychamy za miejscem, które niedawno opuściliśmy. 
Bywa też, iż tęsknimy za dawnymi czasami, gdy byliśmy dziećmi i świat jawił się nam jako radosne i przyjazne nam miejsce. Albo za wczesną młodością, gdy wszystko było możliwe, bo ciągle przed nami. 
Jednak najtrudniejsza jest tęsknota za człowiekiem, który był, a którego obok nas z jakichś powodów już nie ma. Nic nie jest w stanie wypełnić po nim pustki. 
Dlaczego tak się dzieje? Z powodu miłości, którą w sobie nosimy, a która nie może się zrealizować, bo ktoś, kogo kochamy odszedł. 
Tęsknoty nie da się niczym utulić. Nie da się jej pozbyć ani prośbą, ani groźbą. 
Można na siebie wrzeszczeć ile sił, żeby się człowiek uspokoił, bo i tak przecież nic nie zrobi, a to i tak nie działa. 
Tęsknota jest taka bez sensu. Po co to komu? Czemu ma niby służyć? Dręczy tylko i nic więcej. 
No cóż, jest, bo w naszym życiu nie jest tak, jak byśmy chcieli. Jest wyrazem naszych głębokich pragnień, które czasami spychamy w najciemniejszy kąt, bo nam się nie podobają. Tęsknota "mówi" o nich pełnym głosem. 
Ona jest po to, by się nie oszukiwać. Jeśli tęsknię za czymś, to dla mnie znak, że tu, gdzie jestem nie jest mi najlepiej. Jeśli za kimś, to oznacza, że chcę z tym kimś być, że to ktoś dla mnie ważny, może najważniejszy. 
Dobrze jest usłyszeć taką prawdę o sobie, bo potem można albo coś z tym zrobić albo przynajmniej mieć świadomość swoich potrzeb. A to już coś. 
Tęsknota jest trudna, ale potrzebna. 
Ja dzisiaj zatęskniłam za latem i za górami. Ech!

Basia Smal

sobota, 3 listopada 2012

"Być albo nie być..."


Czas wolny. Bez zobowiązań, konieczności. A nawet jeśli, to innych niż na co dzień.
Leniwy czas, który biegnie w tempie mało znanym, a przez to dziwnym.
Jest inaczej. Jakby czas wziął sobie urlop od siebie samego. Schował się gdzieś i radź sobie człowieku sam.
Poranny rytuał rozciągnięty do granic możliwości, bo... można. Kolejna kawa zanim wyschną włosy po prysznicu. Muzyka w tle. Koniecznie dobra, mocna, taka jak trzeba, jak chcę, a nie jak mogę w chwytanej szybko chwili.
Dużo przyjaznych słów, bo nie pora na inne. Niewymuszona życzliwość, bo ma się czas na to, by wydobyć z siebie dobro.
I przekonanie, że nic nie muszę.
Zwalniam bez zgrzytu, jakby tak było na co dzień. Skąd ta umiejętność? Może są jakieś wdrukowane w nas geny odpoczynku? Takie zaprogramowanie na niedzielę, na... Eden?
Rzadko tego doświadczam. Zbyt rzadko, mimo że nauczyłam się pilnować, by mieć wakacje. Każdego dnia choćby chwilę, a najlepiej dwie albo trzy. Momenty zatrzymania, żeby nie oszaleć, nie zapomnieć po co jestem i kim. Żeby nie stracić tego, co ważne.
Lubię te chwile i nie boję się ich, chociaż wówczas pchają się do głowy nieproszone myśli zepchnięte zazwyczaj na margines. I trzeba się nimi zająć, bo nie uratuje zmęczenie i ucieczka w sen czy na odwrót - w aktywność.
Tego też się nauczyłam. Spotkania ze sobą do łatwych nie należą, ale jak ich nie ma, to wpadam w stan bliski głupoty, czyli nieświadomości totalnej swoich czynów.
Nie lubię nie rozumieć, siebie zwłaszcza. Czas zatrzymania jest mi potrzebny. Jak powolny, długi spacer nad brzegiem morza, kiedy w końcu tam pojadę.
Hipnotyczny ruch fal, szum i chlupot wody, zgrzyt piachu pod butami, wiatr świszczący w uszach, a daleko przed sobą - cel.
Człowiek wie, co robi, wie, dokąd iść i po co, bo dany mu jest czas na to, by wędrować. Jak życie w pigułce.
Nie chcę o tym zapominać.
No to... jeszcze jedna kawa, zmiana płyty i... pomyślę sobie o tym i owym. A jak już sobie poukładam, to opowiem.
Kiedyś.
Do zobaczenia więc... wkrótce :)

Basia Smal

czwartek, 1 listopada 2012

Skojarzenia ;)


Kiedy człowiek już wie, czym jest "Bliskość wytęskniona", bo dopadło go "Zauroczenie", to snuje nieustannie "Marzenia".
I chociaż dźwiga ze sobą "Bagaż przeszłości", to pytając ma nadzieję, że nie jest "Za późno?".
I mimo, że wie, iż są jedynie "Ulotne chwile szczęścia", to nieobce jest mu już "Pragnienie ciepła", więc woła z tęsknotą "Jesteś tam?", bo chce jak "Zwierciadło" odbić w swoich oczach wizerunek innych oczu.
No tak. Skoro spadło coś na człowieka "Jak grom z nieba", jest to najwyraźniej "Nieuniknione", więc niemożliwe jest, by wziąć "Urlop od życia".
Już się wie, że coś jest "Między nami" i niełatwo jest wtedy powiedzieć "Precz z moich oczu!", bo z wnętrza wyrywa się pragnienie "Kochaj!".
I chociaż ma się świadomość, że istnieje "Ciemna strona miłości", to każdy sobie mimo to zadaje pytanie: "Co ty wiesz o... miłości?", a zaraz za nim: "Kim jesteś?".
Bo jest bezradny wobec tego, co czuje, bo wie, że "Serce nie sługa" i nawet jeżeli czasem ma ochotę udręczony zawołać "Ratunku!", to jednak najchętniej chciałby wpaść do dna w czyjeś "Oczy" i poprosić z nadzieją "Otul mnie" sobą.
I mając świadomość, że na nic "Nigdy nie jest za późno" może snując "Wspomnienia" napisać swoje "Listy" i "Bajka o dwóch sercach" będzie miała happy end ;)

Basia

P.s.
Dzisiaj żartobliwy wpis z dedykacją szczególnie dla tych, którzy są już stałymi bywalcami u mnie (czy Wy nigdy nie śpicie?). A serio - dziękuję za Waszą obecność, którą jestem wzruszona, która mnie nieustannie cieszy i za każdym razem jest, mimo wszystko, niespodzianką. I podnosi mnie na duchu, więc ślę ukłony i uśmiechy. I moją fizjonomię znad morza (wybaczcie ten szał na mojej głowie, ale u mnie to normalne nawet i bez wiatru, a co dopiero z nim, chociaż najgorszą część z góry wycięłam, bo nawet dla mnie to już było za wiele).
Aha! Czy mówiłam, że Was lubię? No to mówię :)
B.