poniedziałek, 31 grudnia 2012

I znów od nowa

Żeby pojawił się jakiś początek, coś najpierw musi się skończyć.
Zazwyczaj koncentrujemy się na tym początku, bo niesie ze sobą nadzieję na nowe. Nikt już nie pamięta starego i jego wkładu w to nowe.
Tak, jak nie chcemy pamiętać cyfr starego roku, gdy wybije dwunasta, strzelą korki od szampana i petardy. Musimy nauczyć się nowych cyfr, a pamiętanie starych tylko w tym przeszkadza.
Nie świętujemy zakończenia starego roku, ale rozpoczęcie nowego.
Kiedy jest się ostatni dzień w starej pracy z perspektywą rozpoczęcia nowej, to ta stara nie cieszy, każdy chce ją jak najszybciej mieć za sobą. Nikt się nie zastanawia nad tym, że aby pójść do nowej, trzeba było najpierw mieć tę starą. Albo nie mieć żadnej, ale wówczas też coś jest przed tym nowym, co się opuszcza, zostawia za sobą.
Nie ma nic nowego bez tego, co było wcześniej.
Jednak tak mamy, że wpatrzeni w przyszłość nie zajmujemy się tym, co jeszcze trwa, ale już się kończy.
No i dobrze. W sumie fajnie jest zaczynać na nowo. Nawet, jeśli jest to tylko umowna data rozpoczynająca kolejny rok kalendarzowy. I stąd świętowanie, bo nowość niesie nadzieję na coś dobrego, na niepopełnianie starych błędów, na odcięcie się od nich raz na zawsze, na pozostawienie za sobą czegoś, co nie zasługuje na przeniesienie dalej.
Jest szansą samą z siebie.

Niech więc rok 2013 będzie dla każdego z nas czasem dawania sobie szans na lepsze. 
Niech nie opuszcza nas nadzieja i wiara. 
Niech nasze serca wypełni spokój, a ciepło wylewa się z nich szczodrze, lecząc, kojąc i podnosząc na duchu innych. 
Niech w nas i wokół nas zapanuje dobro. 
Niech rozpocznie się królowanie miłości. I niech trwa.

Basia

sobota, 29 grudnia 2012

Nadzieja


Dal. Bezkresna. Niezmierzona.
Uwodzi. Pociąga. Spokoju nie daje albo wręcz przeciwnie - koi. Budzi nostalgię lub nadzieję. Albo jedno i drugie.
Coś gdzieś tam jest. Co i gdzie? I jakie?
Pytania to początek czegoś fajnego. W człowieku coś w środku podskakuje jak podekscytowane dziecko przed rozpoczęciem zabawy albo oglądania bajki.
Co tam może być? I budzą się marzenia, a one są takie cudne, bo dalekie od rzeczywistości, która daje popalić.
Zamieściłam zdjęcie morza, bo spodobała mi się ta wyraźna krawędź horyzontu. Ostra linia a za nią... co? Och, wiem, że wiem, aż tak nie zdurniałam, ale wyobraźnia działa. I to właśnie jest takie fajne. Ta możliwość wszystkiego. Także niemożliwego.
Mam nadzieję, że za tą widoczną linią horyzontu świat się nagle nie kończy, że jest jakieś dalej. Nie widzę tego, ale pragnę, by tak było, bo całkiem nie podoba mi się myśl o gigantycznym wodospadzie pędzącym w jakąś otchłań. 
Nadzieja to życzenie, by stało się jak chcę, by było i że tak będzie, bo... czemu nie? 
Mimo życzeniowego charakteru jest osadzona w realnej ocenie rzeczywistości, która przecież wiele razy mówi nam, że wszystko jest możliwe. Także to, czego pragnę. 
Człowiek, który ma nadzieję czuje się dobrze, ma energię i zapał, by pędzić w kierunku przez nią wskazanym, bo... czemu nie? To magiczne "czemu nie?"! Jak źle jest, gdy słyszymy "bo nie".
Są tacy, którzy z upodobaniem odbierają nadzieję innym.
Są i tacy, którzy sobie nie pozwalają jej mieć. To niemożliwe. To nierealne.
Takich postaw pełno wokół. I ci, którzy w nich tkwią mówią o przepełnionych nadzieją jak o szaleńcach.
Niedawno oglądałam jedną z najbardziej widowiskowych oper - "Madame Butterfly" Pucciniego. Główna bohaterka z uporem wierzyła w miłość. Wbrew rzeczywistości, wbrew wszystkiemu. Jak zaślepiona.
Śmiano się z niej, budziła współczucie i politowanie. A ona swoje.
Zastanawiające. A może to ona miała rację?
Może takie patrzenie na horyzont z nadzieją i obudzoną wyobraźnią jest tym, czego nam potrzeba? Może dlatego bywa nam źle, bo to w sobie tłumimy jako śmieszne, godne politowania i takie, zdawałoby się, nierzeczywiste?
Kiedy znajduję się na górskim szczycie, zawsze czuję to samo - lecę! Daleko, przed siebie i nareszcie, bo mam wokół siebie tyle miejsca, tyle przestrzeni, która mnie nie ogranicza, nie zatrzymuje w miejscu, nie zakleszcza czymkolwiek.
Wolność.
Nadzieja jest wolnością?

Basia Smal

niedziela, 23 grudnia 2012

Życzenia

Dobrze jest zatrzymać się na chwilę, by usłyszeć siebie. 
Przystanąć, by zobaczyć tak wyraźnie jak rzadko kiedy tego obok.
Umilknąć, by dotarły bez przeszkód słowa ważne i potrzebne.
Spojrzeć uważnie na to, co wokół, a co umyka w biegu życia. 
Dobrze jest przekonać się o tym, że moje istnienie ma sens, że mam w sobie bogactwo i piękno, że ktoś mnie potrzebuje, że świat beze mnie i tego, co we mnie, stałby się na pewno gorszy. 
Zrozumieć marzenia swoje i innych. 
Okazać uśmiechem, gestem, dobrym słowem jak ważni są dla mnie ci, których mam blisko siebie i ci dalej albo całkiem daleko. 
Przyjąć własne ograniczenia i słabości ze zrozumieniem, a nie z rezygnacją. 
Usłyszeć krzyk swojego serca i pójść za jego głosem. 
Spróbować jeszcze raz i jeszcze, a potem... jeszcze. 
Wierzyć i mieć nadzieję pomimo. 
Cieszyć się tym, co jest, a nie tym, co być mogło. 
Zmienić, co konieczne i zaakceptować niezmienne. 
Polubić za coś, kochać bez powodu. 
Być, ale też mieć. 
Uciszyć gniew, gorycz i zawiść. 
Dać siebie, by siebie odzyskać. 
Istnieć z radością z powodu istnienia. 
Żyć pełnią, bo szkoda inaczej. 
Pozwolić miłości, by dotknęła, uleczyła, zmieniła. By była... na zawsze.
I niech tak się stanie.
Basia



piątek, 21 grudnia 2012

Wędrowiec (opowiadanie)

Szedł pustym chodnikiem.
Wysokie uliczne lampy rozpraszały mrok zimowego wieczoru i rzucały długie cienie. Było zimno. Majestatyczne drzewa, nieporuszone przez najlżejszy nawet podmuch wiatru, stały nieruchome na zasypanych śniegiem trawnikach. Ich gałęzie oplatała cieniutka warstewka szronu.
W dziwnej jak na miasto ciszy każdy dźwięk był jak nieproszony gość - przeszkadzał.
Szedł szybko. A przynajmniej starał się iść najszybciej jak mógł. Śnieg miarowo skrzypiał wgryziony w podeszwy jego starych butów. Trochę nimi szurał, bo ciężko mu było je podnosić.
Starość nie radość. Starość to trud godnego przetrwania jeszcze jednego dnia, kolejnych godzin. Zamruczał pod nosem szyderczo jakim to stał się filozofem. Stary głupiec. Tylko to mu zostało z ostrego niegdyś umysłu - ironia.
Człapał wytrwale pomimo niewesołych myśli. Musiał iść. Ruch rozgrzewał, a było naprawdę zimno. Dobrze, że chociaż chodnik był odśnieżony. Porządna dzielnica. Nie to, co u niego. Tam się musiał przekopywać przez śnieżną breję przez całą zimę. Nikt tam nie dbał o buty przechodniów. Po prawdzie to i nie było o co dbać. Prawie wszyscy nosili stare i byle jakie obuwie. Ani ładne ani ciepłe. Nie to, co tu.
Poruszył zmarzniętymi palcami stóp. Nie pomogło. Przystanął i przytupnął w miejscu. Jakby lepiej. To jeszcze raz. Drobił w miejscu kłapiąc buciorami o ziemię jakby tańczył.
Zachichotał.
Znów się odezwał filozof, pomyślał.
Zaburczało mu w brzuchu. Przełknął ślinę. Zjadłby coś.
Zerknął w oświetlone okna dwupiętrowego budynku, obok którego stał. Modnie niezasłonięte dawały nieskrępowany widok do wnętrz mieszkań. Zadarł głowę wyżej, popatrując po kolei w każde.
To na drugim piętrze było bogato ozdobione świątecznymi dekoracjami. Na parapecie jarzyły się lampki w kształcie świec, a obok pysznił się zawieszony na tle szyby zielony wieniec z wielką czerwoną kokardą i kolorowymi bombkami.
Raz, dwa, trzy... osiem. Naliczył na nim osiem bombek. A każda w innym kolorze. Bogato. No i żyrandol na suficie też miał jakieś kolorowe ozdoby.
Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć. Nie, to nie ozdoby. Tylko takie kolorowe szkiełka jak w witrażu. Wydumane, ale nawet ładne.
Patrzył jak po ścianach pokoju przesuwają się cienie ludzi. Krążyli wokół stołu. Pewnie dopiero szykują kolację, przemknęło mu przez myśl.
Przełknął ślinę.
I pewnie nawet nie mają tego tradycyjnego dodatkowego nakrycia. Nie tacy ludzie. U nich wigilia wygląda inaczej, nowocześnie.
Przeniósł wzrok piętro niżej. Tam panował niebieski półmrok i nie było widać cieni ludzi, ale choinka, stojąca na tle balkonowych drzwi, była oświetlona mnóstwem migających światełek. Aż zamrugał, bo go oczy zabolały od patrzenia na to migotanie.
Odwrócił wzrok.
A z kolei na dole, na parterze były firanki. Takie pieniste, białe, ale upięte jakoś tak fikuśnie, że można było zobaczyć kawałek pokoju. Wyciągnął szyję, żeby lepiej widzieć.
O, kwiaty. To fikus, a to paprocie. Muszą być dobrzy ludzie skoro są kwiaty. Mają czas dbać o nie. I choinka taka ładna. Duża aż pod sufit i kolorowa, a nie tylko elegancko dwubarwna. A na czubku - gwiazda. Złota.
Pokiwał głową z uznaniem. Podobała mu się.
Popatrzył głębiej. Sporo ludzi siedzi przy stole. Śmieją się, rozmawiają. W tle miga telewizor. Przytulnie.
Znów mu zaburczało w brzuchu, więc przeniósł wzrok na kolejne okno. O! Tu bez zasłon i pokój cały na biało. A meble czarne. Półki pełne książek. Na ścianach fotografie. Też czarno-białe. Ale lampy piękne - srebrne, błyszczące. Eleganckie. Choinki nie widać. Lampek też nie. Może nie uznają świąt.
Pokiwał głową. Taki czas, że i tak bywa, ale też oglądają telewizję, bo widać ekran. Duży. Przymrużył oczy, żeby rozpoznać co pokazują. Film chyba jakiś.
Zarejestrował kątem oka ruch i szybko popatrzył w tamtą stronę. Ktoś otworzył drzwi balkonowe na skos na drugim piętrze, ale tam akurat były zasłony, więc zdołał jedynie dostrzec rękę, która sięgała po coś, stojącego na balkonie i zabrała to coś do środka. Drzwi się zatrzasnęły.
Pewnie garnek z bigosem stał na zewnątrz, pomyślał. Mróz, więc można wystawić jedzenie i się nie zepsuje.
Przełknął ślinę. Bigos dobra rzecz. Kiwnął głową jakby na potwierdzenie swoich myśli, a potem zatupał w miejscu, bo od tego patrzenia w okna zapomniał o tupaniu i nogi znów mu zmarzły. Poruszył palcami stóp. Nie ma wyjścia. Trzeba iść. Rozgrzeje się w drodze.
Z ociąganiem ruszył z miejsca porządnie odśnieżonym chodnikiem. Szedł coraz szybciej. Patrzył pod nogi na czubki swoich butów. Ręce wcisnął głęboko do kieszeni płaszcza.
Pociągnął głośno nosem, a potem jeszcze raz, bo mu od tego zimna zrobiło się w nim mokro. Zmrużył oczy i wcisnął brodę w szalik. Szedł, szurając głośno po płytkach chodnika.

Barbara Smal

środa, 19 grudnia 2012

Fenomen miłości

Zastanawiam się nad pewną cechą miłości, o której mało się mówi. To odwaga.
Tylko miłość potrafi tak bezpardonowo wedrzeć się na przez siebie upatrzone miejsce. To znaczy do czyjegoś serca.
Tylko miłość się nie waha, nie boi się jak zostanie odebrana, odczytana, czy właściwie czy nie.
Nie zastanawia się nad konsekwencjami, bo one nie są istotne. Ważny jest tylko i wyłącznie ten, kogo się kocha.
To nim zaprzątnięte myśli budzą wszystko do życia, do działania, by przysporzyć radości, by obudzić uśmiech, by zapanowało szczęście.
To miłość ożywia sobą tak bardzo, że chce się żyć dla tego drugiego i nim.
To ona niepomna na nic każe wpatrywać się w czyjeś oczy z zachwytem z powodu jego istnienia. I nie szepcze na ucho, że może lepiej nie patrzeć, bo... bo coś tam, bo cokolwiek.
Porywa i wlecze za sobą i ze sobą, nie zostawiając chwili na myślenie, na snucie dywagacji, tych wszystkich za i przeciw, i tych a jeśli.
Odwaga miłości jest nie do ukrycia i... nie do podrobienia. Nie da się tego udawać. I tylko i wyłącznie z tego powodu, że ta odwaga jest specjalnego rodzaju.
Przytomni i ci, którzy akurat w tym momencie nie są zakochani nazywają to dosadnie - wariactwo. O, tak. Zgadzam się.
Odwaga miłości jest totalnie wariacka. To odlot i odjazd na całego. Jak ze stromej górki na sankach. Ślizg aż w uszach szumi i dech tłumi w piersi.
I dlatego wszyscy za tym tak szaleńczo tęsknimy. I dlatego tak bardzo tego chcemy. By ktoś tak właśnie nas traktował i... porwał tym ze sobą aż do zawrotu głowy i zatracenia.
A jak tego nie ma, to wiemy bardzo dobrze, że właśnie nie ma. Nie da się udawać.
Chociaż tłumić można. Przygaszać w sobie ten płomień z jakichś powodów. Oby nie spalił nam wnętrza tęsknotą.
Czemu ja tak znów o miłości? Bo właśnie doświadczyłam jej odwagi. Tego jej wariactwa. Ktoś mi przysłał śliczny prezent. Ot tak, by mi okazać jak jestem dla tego kogoś ważna, bym się ucieszyła, bym doświadczyła tej swojej ważności.
Powaliło mnie. Nie spodziewałam się i moje serce usiadło ze zdumienia tam, gdzie stało. A ja razem z nim, czyli klapnęliśmy sobie zgodnie na pierwszy lepszy fotel.
A jak się poczuliśmy! Bezcenne! Ono popłakało sobie wzruszone, a ja razem z nim - dla towarzystwa, rzecz jasna :)
Dziękuję M. :)
Basia

niedziela, 16 grudnia 2012

Oczekiwanie


Teraz taki czas, że gdzie się nie zajdzie tam tłumy. Wszyscy się spieszą, by zdążyć pozałatwiać wszystko przed świętami. A sporo tego załatwiania.
Bo tak to już jest, że do pewnych wydarzeń potrzeba pewnych przygotowań.
Słyszę teraz czasem narzekania na te kłębiące się tłumy, na ciasnotę w sklepach, kolejki do przymierzalni i kas, na to, że wszyscy w jednym momencie wpadli na ten sam pomysł. Budzi to sporą nerwowość, zniecierpliwienie itp.
Trochę się nie dziwię, bo temu naprawdę trudno się dziwić. Jednak jak się zastanowić nad całą sprawą, to można ją zupełnie inaczej zobaczyć.
Te wszystkie przygotowania są wyrazem naszej potrzeby, by było trochę inaczej niż zwykle, niż codziennie, by pojawiła się nadzieja na... coś, by świat choć przez chwilę był inny.
Czekamy.
Bo chociaż rozumiemy codzienność z jej monotonią i nudą, to pragniemy też świętowania - czasu innego od tego, co zawsze. I jak jest okazja to... czemu nie?
Dlatego przygotowujemy się do tego, by było jak najpiękniej, najlepiej, by ten czas uczynić wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju, niezapomnianym.
Jakie to ludzkie. Wszyscy tak mamy. I stąd te tłumy.
To po prostu tacy sami jak my ludzie spragnieni wyjątkowości, oczekujący. Jak się tak na te bezosobowe tłumy spojrzy, to jakoś przestają drażnić. Można łatwiej znieść kolejki i ciasnotę. Tłoczymy się przecież wszyscy po  to samo - po okruchy szczęścia.
Nie ma sensu patrzeć na siebie jak na wrogów, bo tak naprawdę nimi nie jesteśmy. Jeśli kupię coś sobie czy moim bliskim, a ten obok podobnie, to i we mnie i w nim pojawi się radość. Poczujemy to samo.
Niech to zbliża zamiast oddalać. Te wspólne dla nas wszystkich emocje. Przecież są takie piękne. Mówią wyraźnie o tym jak bardzo wszyscy jesteśmy do siebie podobni.
Czy pamiętacie z lat ubiegłych moment, gdy siadamy do kolacji wigilijnej, a przez okna widać, że nie tylko my?
W wielu domach palą się na choinkach kolorowe światełka, czasem widać cienie, przesuwających się postaci. My przy stole, inni też. Tak samo.
Nie jesteśmy sami. Wokół pełno ciepła, dobrych myśli, radości, wzruszeń, uciszenia, okruchów szczęścia.
Teraz do tego zmierzamy. Do tego czasu. Przygotowujemy się. Także nie sami.
I te tłumy są tego dowodem.
Miło pomyśleć, że nie tylko ja czekam.

Basia Smal

czwartek, 13 grudnia 2012

Tylko jedno życie


Spotykam czasem ludzi, którzy mówią, że gdyby mogli przeżyć swoje życie jeszcze raz, to chętnie by to zrobili. I zawsze dodają, że nie popełniliby tych błędów, które popełnili, że dokonaliby innych wyborów, że wiele rzeczy by zmienili.
Nie wątpię.
Też mnie czasem dopadają takie myśli, ale zaraz przychodzi refleksja, że łatwo tak myśleć, gdy zna się już fakty ze swojego życia i łatwo je "naprawiać", patrząc wstecz.
Inna sprawa, gdy wszystko przede mną. Stąd się przecież biorą popełniane błędy, wybory takie a nie inne i decyzje, o których z biegiem czasu mówi się, że były złe.
Sztuka życia nie polega chyba na tym, by przeżyć je bezbłędnie, ale by nigdy się nie poddawać. Ani czarnym myślom, ani przygnębieniu z powodu swoich decyzji, ani rezygnacji z walki o lepsze. Stałej walki.
Tak myślę, bo nie sądzę, by komukolwiek z nas udało się tak przeżyć życie, aby móc powiedzieć, że było doskonałe, idealne. Ostatecznie to ludzkie życie, a człowiek to człowiek, a nie zaprogramowana na doskonałość maszyna.
Mnie te nasze słabości różnorodne nie odpychają ani od siebie samej ani od innych. Uważam, że są wpisane w nasz ludzki los. I uważam, że nawet gdybyśmy mieli szansę zacząć życie od nowa, to i tak popełnilibyśmy w nim błędy. Zapewne inne, ale nie udałoby się nam ich w ogóle nie popełnić.
Ludzki los.
A takie marzenie o zaczęciu na nowo swojego, już w dużej mierze przeżytego, życia jest pułapką. Można w nią łatwo wpaść i... tam zostać.
A życie i tak będzie się toczyć. Całkiem fajne życie tylko my tego nie zauważymy, siedząc w tej pułapce.
Jak się dobrze przyjrzeć, to można dostrzec, że nasze życie w naturalny sposób dzieli się na etapy. Zaczynając nowy etap można zacząć od nowa. Mamy wiele takich początków, a jeśli nie, to dość łatwo je sobie zafundować, choćby mówiąc sobie samemu, że od dziś inaczej.
Czego sobie i wszystkim z całego serca życzę :)

Basia Smal

sobota, 8 grudnia 2012

Moje wędrówki po Europie. Monaco, czyli piękno wydarte skałom

Z Nicei jedzie się pociągiem do Monaco kilkadziesiąt minut. W dodatku tory biegną wybrzeżem, więc widoki z podróży są niezapomniane. Tuż przed stacją w Monaco wjeżdża się w tunel, bo dworzec kolejowy jest wydrążony w skale. I to jest cała prawda o tym państwie - mieście przycupniętym na niewielkim skrawku wybrzeża. Otaczają go wysokie góry, więc widok jest trochę klaustrofobiczny, bo ma się wrażenie, że wszystko jest ściskane przez napierające skały.


Pomysłowość ludzka nie ma jednak granic. Ulice są ułożone piętrowo, bo wykute w skale. Tworzy to niespotykany i zachwycający widok:


Nigdzie nie widziałam tak zagospodarowanej najmniejszej nawet przestrzeni jak w tamtym miejscu.


No i architektura - wielopiętrowe domy jakimś cudem trzymają się skalistych zboczy, na które odważnie się wspinają. A na dachach wielu z nich - bujna zieleń.


W Monaco są dwa porty. Jeden - ten bardziej znany:

I drugi, mniejszy - widoczny ze wzgórza, na którym mieści się pałac rodu Grimaldich:


Z tego wzgórza roztacza się zresztą przepiękny widok na naprawdę lazurowe morze.


Zachwyt budzą też liczne budynki o niezwykłej ciekawej architekturze.


A zaparkowane w pobliżu słynnego kasyna samochody zapierają dech w piersi.


Jednak mnie urzekły przede wszystkim drobiazgi. Takie jak te śliczne kwiaty wystawione przez okno, by złapały trochę słonecznych promieni:


Czy ta maleńka zatoczka wypatrzona przez pręty ogrodzenia na wzgórzu zamkowym:


Monako jest śliczne. I nieprawdopodobnie wręcz czyste. Nigdzie indziej nie widziałam tak wysprzątanego miasta. Każdy najmniejszy zaułek jest czyściutki i jakoś zagospodarowany, chociażby przez donice z bujną roślinnością. 
Wbrew temu, co się może wydawać nie jest to miejsce zarozumiałe i zadzierające nosa. Czuje się tam duże pieniądze, ale to nie przytłacza. Z dużą przyjemnością szwendałam się po ulicach i z równie dużą radością zawitałam tam po raz drugi po dwóch latach, ale o tym już innym razem.

Basia Smal

piątek, 7 grudnia 2012

Zimno mi!

A nie mówiłam? Zima!
Wiem, przecież wiem, że o tej porze roku na tej szerokości geograficznej to norma, ale powściekać się trochę mogę.
Nie lubię zimna!
Na głowie czapa, na nogach grube buciory, na sobie warstwy odzienia, a nos i tak marznie. I powieki od środka. O dłoniach nie wspomnę, bo dla nich nie ma ratunku żadnego. Przynajmniej na moje nic nie działa. Brr!
Jakieś geny we mnie wyją rozpaczliwie i sądzę, że to te, dzięki którym mam i wiecheć na głowie zamiast fryzury i zagwarantowane branie mnie za swoją przez ludzi z południa Europy. Bo jak się okazało nie tylko Grecy do mnie gadali w swoim języku, ale też Włosi i Hiszpanie. Co, przyznaję, bywało zabawne.
No i co tu z tym zimnem zrobić? Na razie zmieniłam zdjęcie na tapecie laptopa i z upodobaniem chłonę widok lazurowej Zatoki Aniołów pod lazurowym niebem Lazurowego Wybrzeża.
Pamiętam dzień, kiedy robiłam to zdjęcie. Był nieprawdopodobny upał!
Człowiekowi się nie dogodzi, ech :) Popatrzcie sobie na ten widoczek jak komu to potrzebne tak jak mnie:

Lepiej? A jutro albo w niedzielę wrzucę zdjęcia i moje wspomnienia z Monako, to może zrobi się jeszcze cieplej :)
A poza tym - niedługo te śliczne święta z ich nieprawdopodobnym ciepłem. Zleciało, prawda?
A jeszcze tak niedawno pisałam o letnim ganianiu po górach, a potem o łapaniu w kadr jesieni.
Czas pędzi, paskuda jedna.
Czy Wy też macie wrażenie, że coraz szybciej? Hm...

Basia Smal

środa, 5 grudnia 2012

Samotność


Ten post jest moją refleksją na temat tego, o czym na swoim blogu pisała moja przyjaciółka. Samotność. Bywa udręką, ale także upragnieniem. 
Czasem jest wyborem, bo odpowiada potrzebom, a czasem koniecznością, bo nie da się inaczej. Dokucza zawsze lub od czasu do czasu. 
Ta w wymiarze psychicznym w środku gwaru rodziny i znajomych, i taka dosłowna, kiedy nie ma komu spojrzeć w oczy. 
Rodzi tęsknotę i ból, a czasem ulgę, że nareszcie. 
Jest taka, jaki jest człowiek, który ją w sobie nosi. Pogodna albo smutna. Pogodzona lub zbuntowana, a czasami i taka i taka w zależności od nastroju czy pogody za oknem. 
Nie wiem czy znajdę choćby jednego człowieka, który by jej nie doświadczył. No i popatrz, nie jesteś nawet w tym sam. 
Potrzeba samotności bywa mylona z potrzebą niezależności. O ile ta druga jest konieczna, bo inaczej wpada się w niewolę, o tyle ta pierwsza może się tą niewolą stać. I zatrzasnąć nas jak w klatce bez wyjścia, do której zresztą sami wleźliśmy gnani strachem przed czymś lub zwykłym wygodnictwem. A potem możemy nawet się do tego pobytu za kratami przyzwyczaić, czemu nie? 
Samotność oswaja ze sobą. Zanurza w siebie niemal niedostrzegalnie. 
Tylko, że co Ci z tego przyjdzie, gdy nie masz szansy przejrzeć się w czyichś oczach? Możesz z czasem zapomnieć jaki jesteś piękny. Sam siebie zbyt długo nie dasz rady o tym przekonywać, bo zaczniesz powtarzać stale te same argumenty i w końcu Ci się znudzi albo przestaniesz sobie wierzyć. 
Drugi człowiek jest nieprzewidywalny nawet wtedy, gdy sądzisz, że znasz go dobrze. A serce ludzkie jest w stanie ukoić, utulić i dotknąć najczulej jedynie drugie ludzkie serce. 
Po to jesteśmy na tej ziemi, by nie być samemu. Wymaga to odwagi, bo zwrócić się do drugiego nie jest łatwo. Jednak warto ponieść ryzyko, bo potem łatwiej ponieść życie. 
Zapominamy niewygodną prawdę, że życie mamy takie, jakie chcemy mieć. Tylko, żeby było łatwiej zwalamy winę na okoliczności. 
Wszystko da się zmienić jak się chce. No właśnie. Chce. Skoro chcę być samotny, to jestem, bo jeśli naprawdę tego nie będę chcieć, to świat podpalę, a dopnę swego. 
Samotnik to czasem niewolnik własnego strachu, egoizmu czy lenistwa. Czeka na to, aż ktoś mu tę samotność przepłoszy. 
Och, mam wielką ochotę sparafrazować JFK: nie pytaj, co drugi człowiek może dla ciebie zrobić, zapytaj, co ty jemu chcesz dać.

Basia Smal

niedziela, 2 grudnia 2012

"Zakochana bez pamięci"

Czy jeśli czekasz na niemożliwe, to wykazujesz tym samym objawy szaleństwa czy dokładnie na odwrót, bo masz nadzieję, a ta jakoby nie zawiedzie?
Z drugiej strony jest prawdopodobnie matką głupich. I zakochanych.
A to nie jedno i to samo?
Czyż nie jest głupotą wierzyć w niemożliwe? W miłość, co trwa i przetrwa? I w "a jednak się uda"?
Zastanawia mnie, dlaczego gubimy to, na czym nam najbardziej zależy? To dopiero jest głupota. A potem - łzy. I za późno. I weź napraw to, co spaprałeś.
Szansa na życie jest tylko jedna, a żyjemy z wiarą w to, że to nieprawda, bo jak inaczej wytłumaczyć błędy nie do naprawienia?
A może to dlatego, że mamy złudzenia, co do tego, co mamy.
Ktoś sobie myśli, zanim zdobędzie, że jak już zdobędzie, to wespnie się na szczyt szczęścia a tu... nie TO. Zero szczęścia. Wiatr w oczy na tym wymarzonym szczycie i tyle.
No to po pierwszym, a może i drugim szoku bierzemy się do roboty i szukamy dalej, co skutkuje tym, że zostawiamy ten zdobyty szczyt samemu sobie, bo po co nam on skoro to nie TO?
Szukamy i szukamy, a czas mija i mija, a potem bywa, że po zdobyciu wiedzy sporej, od tego szukania zresztą nabytej, nagle się widzi, że tamten pierwszy szczyt to chyba jednak było TO.
Że nie zawiódł nas instynkt tylko potem zawiodła wiara w niego. I zawracamy. I bywa, że za późno, bo nie udaje się już przekopać przez lata minione.
Och, dołujące. Chyba, że jednak ta iskierka nadziei...
Takie mam refleksje po obejrzeniu "Zakochanej bez pamięci" ("La vie d'une autre" reż. Sylvie Testud) z jak zawsze rewelacyjną Juliette Binoche, od której jak zawsze nie sposób oczu oderwać. 
I Paryż taki piękny jak zawsze. 
I kino europejskie z jego sensem też jak zawsze. 
Nawet jeśli temat oklepany, wyciśnięty jak cytryna, powtórzony setny raz, a jak się okazuje aktualny... zawsze.

Basia Smal

sobota, 1 grudnia 2012

Smutek i ja


Smutek. Otacza jak mgła. Spada na oczy i tworzy zasłonę, przez którą się patrzy.
Czy można wtedy widzieć naprawdę? A jednak dajemy się nabrać.
Nie lubię smutku, przygnębienia, zdołowania. Niestety - "nic, co ludzkie nie jest mi obce". Znam aż za dobrze.
I zastanawiam się z jakiego powodu ta bestia mnie dopada. Czasem przyczynę rozumiem i wtedy jest do zniesienia. A bywa i tak, że do powodu muszę się dokopywać mozolnie przez siebie samą, bo uparcie sobie powtarzam, że jak poznam, zrozumiem to będzie lepiej.
Moja ulubiona definicja głupoty brzmi: nieustanne powtarzanie tego samego w nadziei, że za którymś razem skutek będzie inny niż dotychczasowe.
No, to sobie właśnie dokopałam, ale co zrobić? "Człowiekiem jestem..."
Wzięło mnie na takie mamrotanie, bo siedzę uziemiona w domu z powodu złapanego przez siebie jesiennego wirusa, którego staram się pokonać tym siedzeniem właśnie. Nie wiem czy poskutkuje, ale zwyczajnie nie chce mi się nosa wystawić poza łóżko.
I pewnie stąd ten nastrój. Spróbuję się nie poddać, ale na wszelki wypadek zapytam: ma kto jakiś dobry sposób na przygnębienie? I na chrypkę?
Tak tylko pytam. Nie domagam się odpowiedzi.
Jestem duża i radzę sobie sama, chociaż mam nieraz ochotę duża nie być, aby ktoś inny sobie z moim życiem poradził.
"Samotność to taka straszna trwoga" śpiewał Riedel, a ja mam ochotę powiedzieć, że raczej dorosłość to taka straszna trwoga i to ona nas wpycha w poczucie osamotnienia, bo sami musimy sobie ze wszystkim radzić.
Ludzie, niestety, zawodzą na potęgę. Nawet ci najbliżsi, a co dopiero dalsi.
Czy czasem pytacie: kogo ja obchodzę? Dla kogo jestem ważny czy ważna?
Nie wiem czemu tak bardzo skąpimy sobie okazywania, że jednak się widzimy, dostrzegamy, że coś do siebie czujemy.
Co jest z nami?
Strach?
Przed czym?
Przed tym jak mogę wypaść w czyichś oczach? To takie istotne? Tak istotne, że ważniejsze niż ktoś obok, kto na ciebie, na mnie czeka?
Płakać się chce.
Czy tylko ja o takich rzeczach głośno gadam, narażając się na niepochlebne opinie czy są też inni, co to i widzą i coś z tym chcieliby zrobić?
A tam! Czasem mam dość.
B.

piątek, 30 listopada 2012

Walczę, bo... jestem?


Walka to nasza codzienność.
Ze sobą, z innymi, o coś, o kogoś, w imię czegoś i by czegoś nie stracić. W kółko.
Tuż po otwarciu rano oczu, by wstać z łóżka, a potem by zebrać się na czas. A tu ciepło, poduszka wabi i zamykające się z senności oczy łypią z oburzeniem: zwariowałeś, odbiło ci, no i gdzie leziesz, właź z powrotem pod kołdrę!
A potem... Potem się zaczyna.
Walka, by przekonać - do siebie, swoich racji, swojego widzimisię, by pokonać - opór, bariery i lenistwo i by wykonać - zadanie, polecenie czy w tył zwrot.
Na czas, na rozkaz, na odczepnego. Żeby mieć święty spokój, szansę na awans, podziw należny, dużo kasy, poczucie wartości. Żeby pokazać, wykazać się i udowodnić wszem i wobec.
By zaistnieć w tym czy owym albo w ogóle istnieć. W świadomości, w myślach i w uczynkach. No i w mowie też oczywiście. W słowach innych o mnie, dobrych, wielu i nieustannie. W mniemaniu o sobie samym także.
Walczę, by mieć i aby być. Znośnie ze sobą i na zawsze z kimś. Albo tylko na trochę, ale żeby było fajnie.
O to, by jakoś przetrwać i by do przodu, bo i tak życie leci, to muszę kroku dotrzymać.
Walczę z pokusami, bo jak nic mnie zniszczą i... o pokusy, bo inaczej pusto i nijako.
Jak mi się zechce, to mogę nawet powalczyć sobie troszeczkę o kogoś. Tak od niechcenia i mimochodem, żeby sobie nie pomyślał, że mi zależy, ale żeby nie wyjść na takiego, co boi się zaangażować, czyli stracić głowę, serce i co tam jeszcze ma (aha, dobre imię, tak?).
No i w sobie też znajdę coś, z czym trzeba bój stoczyć (a jak posłyszę za plecami szum skrzydeł husarii, to mi też skrzydła urosną i na pewno wygram, a co!).
Stać mnie na walkę, bo jestem, a jak jestem to i muszę. A jak muszę to... do dzieła!
Walczyć czy zwalczać, jedna chwała.
Istnienie zobowiązuje, to się podejmę. Może niekoniecznie szabelką, aż tak mi nie odbiło, ale słowem mogę.
I wiem jedno - jeśli nie walczę o to, co dla mnie cenne, ważne, wartościowe, to nie zasługuję na to, by to mieć.
Tylko potem, kiedyś nie powinnam rozpaczać, że mi się zgubiło.
Czasem jest za późno.

Basia Smal

piątek, 16 listopada 2012

Siostra miłości

Tego posta dedykuję tym, którzy doskonale wiedzą, że to o nich. Nie byłoby mnie, gdyby nie było Ciebie i Ciebie, i Ciebie... i... Rozpadłabym się, rozsypała i zniknęła.
A dzięki Tobie trwam. Wiem o tym. Dobrze wiem. I pamiętam.
Dziękuję. I proszę - nie odchodź.

Usłyszałam kiedyś od pewnej mądrej osoby, że przyjaźń jest cenniejsza niż miłość, bo ta ostatnia nie wybacza łatwo, a przyjaźń tak. Potrafi unieść wiele i przetrwać. Zrozumieć wszystko, a jeśli nawet ma z tym problem, to się tym nie przejmuje.
Trwa zawsze i w każdej sytuacji. Wspiera, gdy trzeba, pyta z troską, kiedy się nawet nie spodziewasz i kopie życzliwie, ale skutecznie jak wie, że musi.
Jest tuż obok, chociaż nie zawsze pod ręką, ale za to nieustannie w sercu i w głowie. Pamięta, trzyma rękę na pulsie, dodaje sił i otuchy. Jest i jest i jest i nic jej nie przegna.
Czuła, mocna i dobra. Jak skała, cieplutki pled i słoneczny dzień. Taka, jakiej w danej chwili potrzebujesz.
Wrażliwa na najmniejsze wahnięcia twojego nastroju. Troskliwa i czujna. Nie nadskakuje, ale nie sposób bez niej się obejść. Planuje, co zrobić, by przegnać smutek albo zwątpienie i nie pyta czy może to zrobić.
Wie, kiedy jest potrzebna. Umie zagłaskać ból i osuszyć łzy. Potrafi sprawić też, że popłyną ze wzruszenia, że jestem aż tak ważna.
Wytrwała i cierpliwa. Zniesie rozłąkę i cieszy się ze spotkania.
Mądra i rozsądna albo szalona i rozbrykana. Zależy od chwili i od potrzeb.
Zabierze ciężar życia i uniesie go nie wiadomo jakim cudem, ale zawsze skutecznie.
Pozbiera rozsypane kawałki układanki i skleci z nich całość i uczyni z nich piękno, bo... sama jest pięknem.
Hojna, rozrzutna, szczodra. Nie tłamsi w sobie, nie tłumi, nie zamyka. Wie lepiej i najlepiej. Umie patrzeć i słuchać.
Wierna i lojalna. Jedyna nie rozczaruje i nie zawiedzie. Jedynie skutecznie zapełni pustkę i oczyści z nadmiaru. Da radę złości i poradzi sobie z niesprawiedliwością. Przetrzyma wybuch gniewu i potok paskudnych słów.
Na skwaszoną minę ma słodycz uśmiechu albo kawałek ciasta, a na chłód spojrzenia zawsze w pogotowiu gorącą herbatę i ciepły uścisk dłoni.
Nic sobie nie robi z marudzenia, bo jednym machnięciem ręki załatwi sprawę.
I zawsze, zawsze wysłucha. A potem się wymądrzy i... problem rozwiązany.
Kocha, lubi, szanuje, chce, dba i żartuje jak pora.
Niezbędna, konieczna, potrzebna. Musi być, bo bez niej nic nie ma.
Jak dobrze, że jest... że jesteś :)

Basia

czwartek, 15 listopada 2012

Moje wędrówki po Europie. Rzym, czyli duma i uwodzenie

Mój pierwszy pobyt w Rzymie był zupełnie magiczny. Poleciałam tam w połowie kwietnia, a więc wiosną. W Rzymie było już słonecznie i jak dla nas ciepło, bo około 20 stopni. I to, co zapamiętałam najtrwalej z tamtego pobytu to... zapach. Rzym pachniał. Jakąś przedziwną mieszaniną kwitnących drzew, kawy i dymu z palącego się aromatycznego drewna.


Miasto jest ogromne. Rozległe. Duże domy, szerokie ulice i ogólnie mnóstwo miejsca. No i na każdym kroku spotykane zabytki. Tam nie sposób się na nie nie natknąć. I nie mówię o tych oczywistych, znanych, ale o tym, że za każdym rogiem można tam wpaść a to na jakieś ruiny, a to na rzeźbę, a to na kawałek starożytnego muru czy jakąś kolumnę.


Pełno tego. Gdzie człowiek się nie obróci, to wzrok coś ciekawego pochwyci i to w sąsiedztwie domów, restauracji i ogólnie - zwykłego życia.


Poza tym Rzym to zapchane ulice, mnóstwo samochodów, ogromne ilości skuterów i beztroska przechodniów, którzy pakują się na jezdnię na czerwonym jak tylko jest chwila przerwy w strumieniu aut. A właścicieli tych ostatnich w przedziwny sposób to nie drażni. Przyhamowują, przepuszczają, nie trąbią i nie wyzywają.


A tak się parkuje po rzymsku (co też nikogo nie drażni):


Włosi, wbrew obiegowej opinii, nie są powalająco piękni. Jednak i kobiety i mężczyźni są uwodzicielscy w tym jak wyglądają i jak się zachowują. I bardzo im to dodaje urody. No i są bardzo dumni ze swojego Miasta, ale skoro jest w nim tyle piękna na każdym kroku to ja się nie dziwię:


Poza tym parę znanych miejsc zaskoczyło mnie niepomiernie. Hiszpańskie schody znajdują się przy wąskim, małym placu na jego dłuższym boku (na zdjęciu stoję na jednym z podestów tych schodów).


Fontanna di Trevi zajmuje straszliwie dużo przestrzeni na ciasnym placyku otoczonym ze wszystkich stron kamienicami i jakoś tak nie pasuje swoim ogromem do tego miejsca. Koloseum jest olbrzymie. A z Palatynu widok na Forum Romanum zapiera dech w piersi, bo... Palatyn jest naprawdę wysokim wzgórzem:


Samo Forum może człowieka przyprawić o ból stóp, bo jest nieprawdopodobnie rozległe. Nawet tam sobie przysiadłam w pewnym momencie na jakiejś starożytności, która nie miała mi tego za złe, a ja dzięki temu złapałam oddech:


Poza tym moja ulubiona sałatka Caprese smakuje w Rzymie wyjątkowo wybornie, a pizza kupiona w pierwszym lepszym barze po drodze (krojona nożyczkami i na wagę) jest zaskakująco smaczna. No i ta wyjątkowa roślinność. Liście hedery bywają tak duże jak dłoń.


Rzym kusi też maleńkimi cichymi zaułkami, w których nigdy nie wiadomo, co można znaleźć:


I tajemniczym pięknem wieczorów:


A także nieprawdopodobną momentami architekturą:


Jeszcze tylko rzut oka na zielonkawy Tybr i Zamek Świętego Anioła i... arrivederci!


Rzym. Uwodzicielskie miasto. I ja mu się nie oparłam. Cóż, roztoczył przede mną swój zniewalający urok i dał mi to, czego pragnę, więc... zakochałam się. Po uszy, czubek głowy i końce palców. Zaczęłam już za nim tęsknić jak tylko weszłam do samolotu, którym miałam lecieć z powrotem do domu. I obiecałam sobie, że wrócę. Dotrzymałam obietnicy. Dwa lata później znów tam byłam, ale o tym i o moim pobycie w Watykanie innym razem.

Basia Smal

wtorek, 13 listopada 2012

Nie jestem Julią

Mówię o bohaterce mojej książki "Czterdziestka to nie grzech". Nie jestem nią, a jej życie nie jest moim. 
Jestem jak najbardziej sobą i mam swoje własne życie. 
Piszę o tym, bo niedawno ktoś zagadnął mnie na temat mojej książki. I ten ktoś był mocno zdziwiony faktem całkowitego braku podobieństwa między mną, a moją bohaterką. 
Śmiałam się długo i serdecznie. Przecież nie napisałam autobiografii! Julię wymyśliłam i musiałam się mocno pilnować, żeby była przez całą książkę spójna wewnętrznie. I chyba mi się udało, skoro jest traktowana jak ktoś realnie istniejący. 
I bardzo dobrze. Nawet ją z czasem polubiłam. Mało tego - uważam, że fajna z niej babka.
Oczywiście, dałam coś tej mojej Julii z siebie. Jej akurat dostała się ode mnie refleksyjność, bo i ja i ona nieustannie nad czymś sobie rozmyślamy. 
Jednak... cóż, nie ukrywam, że jestem od niej większą realistką i mocniej stąpam po ziemi. No i chciałabym mieć takie dylematy jak ona, kiedy ją łupnęła po głowie własna czterdziestka. Byłoby mi łatwiej żyć z takimi "problemami". 
Życie jednak to nie literatura i po to ją mamy, aby trochę sobie od tego realu odetchnąć. 
Kiedy pisałam "Czterdziestkę...", to czasem ktoś z moich bliskich sugerował mi, żebym opisała coś, co mi się przydarzyło, bo było zabawne czy dość niezwykłe. Nawet próbowałam, ale straszliwie mnie to nudziło. Przecież ja już to raz przeżyłam, a piszę emocjami to co, mam "przeżywać" po raz drugi?
Zajrzyjcie czasem na stronę "Moje opowiadania". Tam też piszę o różnych rzeczach, bo dla różnych ludzi. 
Piszę o tym, co mnie zainteresowało, co zwróciło moją uwagę, bo mocne albo bolesne albo po prostu fajne. Piszę, bo widzę i słyszę, a potem myślę o tym i... wymyślam jak może być albo jak być mogło. Zdjęcia, które robię są także moim widzeniem rzeczywistości, bo czasem podejdę gdzieś z jednej strony i pstryknę tylko tę, a drugiej już nie, bo tylko ta pierwsza mi się spodobała. Tak to wygląda.  
I chociaż to nie o mnie, to i tak serdecznie zapraszam do czytania "Czterdziestki...", bo życie Julii to po trochu życie każdej z nas - i tej niedługo przed czterdziestką i tej tuż po i tej długo po. 
Zwykłe kobiece życie, gdzie i słońce i deszcz, spełnienie i tęsknota, ból miłości i ból jej braku.
Zebrałam to jakoś do kupy i coś tam powstało. 
Mnie cieszyło pisanie. Może poczujesz to, kiedy i Ty przeczytasz?



To Julia                                                                    A to ja

Spora różnica, prawda? :)
Basia Smal                                    

środa, 7 listopada 2012

Stomp

Rytm, rytm, rytm.
Prawie dwie godziny rytmu wygrywanego na czym się da. Wystukiwanego, wytupywanego, wyklaskiwanego i... wychrząkanego.
Niebywałe i nieprawdopodobne, ale jak się okazało możliwe. Osiem osób na scenie wykorzystało wszystko co pod ręką i nogą, by powstała dość specjalna, niepowtarzalna, porywająca muzyka.
Dwie dziewczyny i sześciu facetów rozkręciło Kongresową w Warszawie w mgnieniu oka. Klaskaliśmy, tupaliśmy i pstrykaliśmy palcami, czyli robiliśmy wszystko, co ta ósemka sobie zażyczyła, bo... nie dało się inaczej.
Bo wszystko się ich słuchało.
Worki foliowe szeleściły w szaleńczym rytmie, szczotki do zamiatania niszczyły się od uderzania nimi w podłogę, a wózki sklepowe jeździły po scenie jak po sznurku "kłapiąc" rytmicznie oparciem dziecięcego fotelika.
Metalowe i plastikowe kubły na śmieci zyskały nowe życie grając jak im kazano, a rozsypany na podłodze piach udowodnił, że nie jest bynajmniej martwą naturą.
O ogłuszających dźwiękiem rytmicznie uderzanych metalowych rurach czy wygrywających szaleńcze staccato zapalniczkach Zippo nie wspomnę, bo to przecież oczywiste. Do czego w końcu służą rury czy zapalniczki, prawda?
Przeróżne puszki, kije, pokrywy śmietników, a nawet gumowe piłki latały po scenie w tę i z powrotem z sensem i w rytmie. Ogłuszającym, wszechobecnym, pierwotnym rytmie.
Poczucie humoru, nieprawdopodobna zwinność i zręczność tancerzy, a może raczej muzyków, a właściwie i tych i tych w jednej osobie, gra świateł i momentami niemal dziki ruch sceniczny tworzyły niebywałe widowisko.
Wracałam rytmicznym krokiem, bo chyba zapomniałam, że można inaczej. Rytm wpełzł mi pod skórę i wlał się w krwioobieg.
I proszę nie dziwcie się, bo Stomp nie pozostawia człowieka obojętnym. Aż huczy od pozytywnej energii, zaraża niemal ekstatycznym, a na pewno hipnotycznym rytmem i budzi salwy śmiechu. Widziałam ich popisy nie po raz pierwszy, ale i tak mnie pochłonęli.
Roześmiane oczy i zrelaksowane twarze ludzi, wychodzących po występie mówiły same za siebie - warto było.

Basia Smal

wtorek, 6 listopada 2012

Tęsknoty ciąg dalszy

Kiedy wczoraj zadzwonił do mnie ktoś, kto jest dla mnie ważny, bliski, a dzisiaj zadzwoniłam z kolei ja, to uświadomiłam sobie, że zrobiłam to z potrzeby bycia z tym kimś. Tak po prostu. Nie po to, żeby mi ktoś w czymś pomógł. Nie, by się poradzić w jakiejś sprawie. Ani nie dlatego, że musiałam coś tam z kimś obgadać. Nie. Chciałam sobie z tym kimś pobyć.
Nie mogłam inaczej niż przez telefon, ale to nie ma znaczenia. Nie muszę patrzeć komuś w oczy, by z nim być, chociaż wtedy jest oczywiście nadzwyczaj fajnie.
Jednak spotkać się można i inaczej i nie jest to ani trochę mniej wartościowe spotkanie niż twarzą w twarz. Poprzez maila czy SMS-a, Skype'a albo telefon. Bez znaczenia w jaki sposób. Ważne i jedynie istotne jest to, że obie strony tego chcą, do tego dążą i to realizują w jakiś dostępny im sposób. Właśnie z powodu tęsknoty, pragnienia bycia z kimś. Bo tęsknota mówi wyraźnie kto jest dla mnie ważny, a to przecież nie jest bez znaczenia, nie powinno być.
Kiedy patrzę na swoje życie, to mogłabym je porównać do pęku sznurków. Każdy sznurek jest od czegoś innego. Jest ich mnóstwo.
Jeden to sprawy zawodowe i na niego nakładam koraliki spotkań, spraw do załatwienia, osiągniętych celów itd. Inny to rodzina i wszystko, co się z nią wiąże. Jest też sznurek, na który nakładam mozolnie wyszukiwane koraliki moich wyjątkowych relacji z ludźmi. Śliczny jest ten sznurek. Niewiele na nim korali, ale każdy nadzwyczajny, wyjątkowy, cudnej urody. Bardzo go lubię i cenię ponad wszystko.
Co ciekawe, spotkania z tymi "koralikami" nie są częste, bo każdy z nas ma swoje życie, swoje sprawy, ale relacja między nami jest głęboka na tyle, że nie musimy nieustannie trzymać się za rączki i wyznawać uczuć, by mieć pewność, że jesteśmy dla siebie ważni. Coś pięknego.
Warto żyć, mając taką świadomość.
Jestem zdania, że samotność nie jest powołaniem żadnego człowieka. Tak bardzo przecież jesteśmy siebie głodni. Tak mocno siebie nawzajem potrzebujemy i dlatego szukamy. A kiedy znajdziemy, a raczej jeśli znajdziemy, to chuchamy na wzajemną relację i dbamy o nią jak o skarb, bo czujemy, że to jest prawda o niej - to skarb.
Serce ludzkie, każde ludzkie serce potrzebuje drugiego ludzkiego serca, by czuć się dobrze.
Nie rozumiem tych, którzy twierdzą, że jest inaczej. W moim pojęciu okłamują samych siebie i pracują tym samym intensywnie na własne poczucie braku szczęścia.
Serdecznie współczuję, bo jeśli powiem, by coś zmienili w sobie, to przecież nie posłuchają.
A życie mija. Mnie na szukaniu i nakładaniu kolejnych koralików - przyjaciół. A Tobie?

Basia Smal

poniedziałek, 5 listopada 2012

Tęsknota


Za czymś czy za kimś - wszystko jedno. Jest jednym z najtrudniejszych do zniesienia uczuć. 
Jak już dopada, to na całego. Osacza zewsząd i zaciera rzeczywistość. Potrafi tłumić dech w piersi i rodzi w sercu ból. 
Gniecie i uwiera. I nie pozwala zapomnieć. Ani o sobie samej, ani o tym, czego dotyczy. 
Znana i niekoniecznie lubiana. 
Nie ma na nią sposobu, by sobie poszła i dała spokój. Wlecze się za człowiekiem wszędzie, spać nie daje spokojnie, burzy unormowane życie i zasupla myśli zmuszając je, by były na jeden temat. Zmora straszliwa, a jednak... takie to nieprawdopodobnie ludzkie, że tęsknimy. Znane każdemu, bo dopada każdego. 
Jak jest zima, to tęsknimy za latem. W kolejny, po kolejnym, upalny sierpniowy dzień ogarnia nas nostalgia za śniegiem i chłodem. Kiedy wracamy z wakacyjnego wyjazdu do domu, to bywa że już nazajutrz wzdychamy za miejscem, które niedawno opuściliśmy. 
Bywa też, iż tęsknimy za dawnymi czasami, gdy byliśmy dziećmi i świat jawił się nam jako radosne i przyjazne nam miejsce. Albo za wczesną młodością, gdy wszystko było możliwe, bo ciągle przed nami. 
Jednak najtrudniejsza jest tęsknota za człowiekiem, który był, a którego obok nas z jakichś powodów już nie ma. Nic nie jest w stanie wypełnić po nim pustki. 
Dlaczego tak się dzieje? Z powodu miłości, którą w sobie nosimy, a która nie może się zrealizować, bo ktoś, kogo kochamy odszedł. 
Tęsknoty nie da się niczym utulić. Nie da się jej pozbyć ani prośbą, ani groźbą. 
Można na siebie wrzeszczeć ile sił, żeby się człowiek uspokoił, bo i tak przecież nic nie zrobi, a to i tak nie działa. 
Tęsknota jest taka bez sensu. Po co to komu? Czemu ma niby służyć? Dręczy tylko i nic więcej. 
No cóż, jest, bo w naszym życiu nie jest tak, jak byśmy chcieli. Jest wyrazem naszych głębokich pragnień, które czasami spychamy w najciemniejszy kąt, bo nam się nie podobają. Tęsknota "mówi" o nich pełnym głosem. 
Ona jest po to, by się nie oszukiwać. Jeśli tęsknię za czymś, to dla mnie znak, że tu, gdzie jestem nie jest mi najlepiej. Jeśli za kimś, to oznacza, że chcę z tym kimś być, że to ktoś dla mnie ważny, może najważniejszy. 
Dobrze jest usłyszeć taką prawdę o sobie, bo potem można albo coś z tym zrobić albo przynajmniej mieć świadomość swoich potrzeb. A to już coś. 
Tęsknota jest trudna, ale potrzebna. 
Ja dzisiaj zatęskniłam za latem i za górami. Ech!

Basia Smal

sobota, 3 listopada 2012

"Być albo nie być..."


Czas wolny. Bez zobowiązań, konieczności. A nawet jeśli, to innych niż na co dzień.
Leniwy czas, który biegnie w tempie mało znanym, a przez to dziwnym.
Jest inaczej. Jakby czas wziął sobie urlop od siebie samego. Schował się gdzieś i radź sobie człowieku sam.
Poranny rytuał rozciągnięty do granic możliwości, bo... można. Kolejna kawa zanim wyschną włosy po prysznicu. Muzyka w tle. Koniecznie dobra, mocna, taka jak trzeba, jak chcę, a nie jak mogę w chwytanej szybko chwili.
Dużo przyjaznych słów, bo nie pora na inne. Niewymuszona życzliwość, bo ma się czas na to, by wydobyć z siebie dobro.
I przekonanie, że nic nie muszę.
Zwalniam bez zgrzytu, jakby tak było na co dzień. Skąd ta umiejętność? Może są jakieś wdrukowane w nas geny odpoczynku? Takie zaprogramowanie na niedzielę, na... Eden?
Rzadko tego doświadczam. Zbyt rzadko, mimo że nauczyłam się pilnować, by mieć wakacje. Każdego dnia choćby chwilę, a najlepiej dwie albo trzy. Momenty zatrzymania, żeby nie oszaleć, nie zapomnieć po co jestem i kim. Żeby nie stracić tego, co ważne.
Lubię te chwile i nie boję się ich, chociaż wówczas pchają się do głowy nieproszone myśli zepchnięte zazwyczaj na margines. I trzeba się nimi zająć, bo nie uratuje zmęczenie i ucieczka w sen czy na odwrót - w aktywność.
Tego też się nauczyłam. Spotkania ze sobą do łatwych nie należą, ale jak ich nie ma, to wpadam w stan bliski głupoty, czyli nieświadomości totalnej swoich czynów.
Nie lubię nie rozumieć, siebie zwłaszcza. Czas zatrzymania jest mi potrzebny. Jak powolny, długi spacer nad brzegiem morza, kiedy w końcu tam pojadę.
Hipnotyczny ruch fal, szum i chlupot wody, zgrzyt piachu pod butami, wiatr świszczący w uszach, a daleko przed sobą - cel.
Człowiek wie, co robi, wie, dokąd iść i po co, bo dany mu jest czas na to, by wędrować. Jak życie w pigułce.
Nie chcę o tym zapominać.
No to... jeszcze jedna kawa, zmiana płyty i... pomyślę sobie o tym i owym. A jak już sobie poukładam, to opowiem.
Kiedyś.
Do zobaczenia więc... wkrótce :)

Basia Smal

czwartek, 1 listopada 2012

Skojarzenia ;)


Kiedy człowiek już wie, czym jest "Bliskość wytęskniona", bo dopadło go "Zauroczenie", to snuje nieustannie "Marzenia".
I chociaż dźwiga ze sobą "Bagaż przeszłości", to pytając ma nadzieję, że nie jest "Za późno?".
I mimo, że wie, iż są jedynie "Ulotne chwile szczęścia", to nieobce jest mu już "Pragnienie ciepła", więc woła z tęsknotą "Jesteś tam?", bo chce jak "Zwierciadło" odbić w swoich oczach wizerunek innych oczu.
No tak. Skoro spadło coś na człowieka "Jak grom z nieba", jest to najwyraźniej "Nieuniknione", więc niemożliwe jest, by wziąć "Urlop od życia".
Już się wie, że coś jest "Między nami" i niełatwo jest wtedy powiedzieć "Precz z moich oczu!", bo z wnętrza wyrywa się pragnienie "Kochaj!".
I chociaż ma się świadomość, że istnieje "Ciemna strona miłości", to każdy sobie mimo to zadaje pytanie: "Co ty wiesz o... miłości?", a zaraz za nim: "Kim jesteś?".
Bo jest bezradny wobec tego, co czuje, bo wie, że "Serce nie sługa" i nawet jeżeli czasem ma ochotę udręczony zawołać "Ratunku!", to jednak najchętniej chciałby wpaść do dna w czyjeś "Oczy" i poprosić z nadzieją "Otul mnie" sobą.
I mając świadomość, że na nic "Nigdy nie jest za późno" może snując "Wspomnienia" napisać swoje "Listy" i "Bajka o dwóch sercach" będzie miała happy end ;)

Basia

P.s.
Dzisiaj żartobliwy wpis z dedykacją szczególnie dla tych, którzy są już stałymi bywalcami u mnie (czy Wy nigdy nie śpicie?). A serio - dziękuję za Waszą obecność, którą jestem wzruszona, która mnie nieustannie cieszy i za każdym razem jest, mimo wszystko, niespodzianką. I podnosi mnie na duchu, więc ślę ukłony i uśmiechy. I moją fizjonomię znad morza (wybaczcie ten szał na mojej głowie, ale u mnie to normalne nawet i bez wiatru, a co dopiero z nim, chociaż najgorszą część z góry wycięłam, bo nawet dla mnie to już było za wiele).
Aha! Czy mówiłam, że Was lubię? No to mówię :)
B.

wtorek, 30 października 2012

"Będę ciebie kochał..."

Trafiłam niedawno na fajny kawałek z Leśmiana:
"...Będę ciebie kochał mocą, z którą się mocuję,
Będę ciebie tak całował, jak nikt nie całuje!
Będę gardził dziewczętami, com je miał w swej woli,
Bo z nich każda od miłości łka, jak od niedoli.
Chcę się ciałem przymiarkować do nowej pieszczoty,
Chcę się wargą wypurpurzyć dla krwawej ochoty!
Chcę dla twojej, dla zabawy tak się przeinaczyć,
Abym mógł się na twych zębach dreszczami poznaczyć!..."
(fragment poematu "Piła")
I jak Wam się podoba? Niezłe miał gość granie w głowie, prawda?
W ogóle cały poemat to niezła jazda. Polecam do poczytania sobie w wolnej chwili.
Dlaczego ja tak o tym? Bo jest w tym i głębia, i lekkość, a dzisiaj to takie rzadkie.
I zupełnie nie umiem odpowiedzieć na pytanie co spowodowało to ogólne spłycenie? Czy płytkie oczekiwania płytkich ludzi i tak zwani twórcy nie mają wyjścia, czy narzucana nam jest płycizna jako obowiązująca, no to nie mamy wyjścia?
Pytania z rodzaju "co było pierwsze: jajko czy kura?". Nie zamierzam szukać odpowiedzi, ale pozachwycać się mogę cudną literaturą, którą ktoś kiedyś się bawił tworząc ją. I może o to chodzi. O radość tworzenia, która jest autentyczna, nie grana pod publiczkę dla kasy, ale żeby coś z siebie nie tyle nawet wyrzucić, co dać. I rodzi się piękno. Tak niewymuszenie. Lekko.
Taki jest też Niemen i jego pełne pasji wyznanie: "...dla ciebie znajdę ciszę w środku burzy..." ("Klęcząc przed tobą..."), czy kilka prostych nut, tworzących początek Piątej Beethovena, niedościgniony wzór pięknej prostoty albo "Va pensiero..." Verdiego z  "Nabucco", które rzuca na kolana każdego, nawet tego, kto nie lubi opery.
Szukam tego.
Z prostej potrzeby piękna, głębi, dotknięcia duszy drugiego człowieka.
Czasem znajduję.
Są tacy, którzy mają w sobie taką piękną głęboką duszę. Znam. Spotkałam. Pamiętam.
I nie chodzi mi o mówienie wzniosłym wierszem na co dzień, bo to byłoby trochę śmieszne. Jednak wrażliwość połączona z inteligencją daje mieszankę nie do odparcia.
To takie fajne w ludziach. Zachwyca. Nie wszystkich oczywiście, ale są tacy, którzy nie tylko docenią, ale i potrzebują.
Dla nich, dla siebie, dla wszystkich - kawałek piękna, które udało mi się kiedyś pochwycić:

Basia Smal

niedziela, 28 października 2012

"Skyfall"

Trochę Kevina (samego w domu), trochę Bourne'a, trochę pana i pani Smith, a nawet odrobina Indiany i Batmana.
Tylko Bonda zabrakło, chociaż Craig robił, co do niego należało. No i wyglądał.
Jednak całował bez przekonania i do seksu też go nie miał, ale może o to chodziło, że niby taki wyprany z uczuć i niezaangażowany.
No i sceny walki jak taniec, a nie porządne lanie (nie mylić z krwawym mordobiciem, bo nie o to mi chodziło).
Dialogi na siłę z podtekstem zdołowanej egzystencji człowieka współczesnego, co to mu życie przemija, a on bezsilny wobec oczywistości.
I nieprzekonująca młodość Q. Craig kpił i nie uwierzył, a ja dołączam.
Nie uwierzyłam do końca.
Jedynie fajne filmowanie tu i tam, bo miasto nocą czy góry we mgle obronią się same z siebie. Jednak ogółem beznadzieja. Ludzie wychodzili z seansu ("Skyfall", reż. Sam Mendes).
Ja dotrwałam do końca, bo się uparłam, że będę wiedziała o co chodzi. Nie dane mi było, bo nie jestem pewna czy ktokolwiek, kto był zaangażowany w tworzenie ostatniego (oby, oby, bo jak tak dalej pójdzie...) Bonda, mógłby odpowiedzieć mi na to pytanie.
Zabrakło wizji, koncepcji i nawet odgrzewanie starych pomysłów i równie starych gadżetów się nie sprawdziło.
Tempo akcji - ślamazarne. Może jako rekompensata za migający w szaleńczym tempie przed oczami poprzedni, czyli drugi film z Craigiem jako Bondem. Nie wiem, ale wiem na pewno, że wynudziłam się jak dawno już nie.
A "Casino Royale" mnie zachwycił. Puszczę sobie na DVD jako odtrutkę, to może mi przejdzie zniesmaczenie.
A Bardema wolę w ciemnych włosach. Przynajmniej nie wygląda na takiego przygłupa (ja o postaci, nie o aktorze).
I podobały mi się kolczyki M. I jej fryzura na potarganą siwowłosą, bo miała klasę.
Tyle.

Smal, Basia Smal

piątek, 26 października 2012

Serce nie sługa

Czasem zastanawiam się jak świat by wyglądał, gdyby ludzie szli za głosem swego serca. 
Nie bardzo rozumiem powody, dla których tego nie robimy. To znaczy i rozumiem i nie. 
Pojmuję, że mając rozum rozważamy nieustannie za i przeciw, co jest słuszne a co nie, co się powinno a czego na pewno nie. 
Żyjąc w określonym miejscu i czasie jesteśmy uzależnieni od tego, co określamy mianem (szeroko pojętej) kultury. A w niej pewne gesty, słowa, zachowania są niedopuszczalne albo nie na miejscu. To takie ramy, w które nas wtłaczają inni albo okoliczności albo sami siebie. 
Rozumiem to doskonale. I nie widzę sposobu, by to ominąć czy powodu, by zlekceważyć. Rozumiem, jednak... 
Czasami myślę, że te ramy stały się dla nas klatką, w której zatrzaskujemy się automatycznie, bez zastanowienia, tylko dlatego, że ona po prostu jest. I byłoby wszystko OK, gdyby nie to, że niestety z powodu tych klatek zdarza nam się cierpieć. Bo siedzimy w nich, a serce rwie na zewnątrz. 
Jakoś tak się porobiło, że o ile nie jest wstydem przyznać, że z matematyki było się kiepskim (a to działka rozumu i nie jest powodem do chwały, bo to jak wyznanie, że nie umie się myśleć), to wstydem jest przyznać się do tego, że mamy uczucia. 
Za rozum to my się nie wstydzimy, a za serce tak. Niby czemu? Że jest jakieś gorsze od rozumu czy co? 
Przecież każdy, każdy z nas czuje i nie jest to ani niczym dziwnym ani nienormalnym. Wręcz przeciwnie. Ten, kto nie umie wyrażać uczuć powinien się nad sobą zastanowić i coś z tym zrobić. Nie z samego rozumu człowiek się składa. 
I czasem to nasze serce wyrywa się spontanicznie z uśmiechem, dobrym, przyjaznym słowem, podziękowaniem, życzliwością, pomocą bez proszenia, ukłonem na dzień dobry, chociaż znamy się tylko przelotnie, gestem ciepła, gdy widzi łzy w czyichś (nawet widzianych po raz pierwszy w życiu) oczach. 
Wyrywa się i dostaje po łapach od rozumu, bo "się nie powinno". A niby dlaczego się nie powinno? Przecież to jeden człowiek reaguje na drugiego, czyli wszystko jest tak jak trzeba, bo nie żyjemy sami na świecie, więc nie sądzę byśmy byli powołani do życia w samotności. 
A serce nie sługa. Nie da mu się wydać rozkazu zgodnie z tym, co się powinno w danym momencie. Czy przypadkiem nie jest tak, że te nasze serdeczne odruchy dają świadectwo pełni naszego człowieczeństwa, podczas gdy zimna kalkulacja jest zwykłym wygodnictwem i usprawiedliwieniem egoizmu lub lenistwa? 
Nie wyobrażam sobie, rzecz jasna, byśmy latali jak szaleni i ściskali i całowali kogo popadnie, aby dać dowód na to swoje człowieczeństwo. To nie tak. To skrajność. 
Jednak istnieje też drugi kraniec, inna skrajność i bycie w niej zanurzonym chyba nie najlepiej o nas świadczy. 
Trochę ciepła w życiu, odrobina zwyczajności, naturalności w zachowaniu i zgoda na pójście za głosem serca jeszcze nikogo nie zabiła, bo miłość nie zabija. 
Jej brak - tak.
Nie tracę nadziei, że są tacy, którzy nie boją się iść za głosem swojego nieposłusznego serca :)

Basia Smal

czwartek, 25 października 2012

Otul mnie


To zdjęcie jest moim antidotum na dzisiejszy dzień. Czubek nosa mi dzisiaj zmarzł, wyobraźcie sobie! A to o czymś świadczy. Brr!
Nie lubię, nie lubię, nie lubię zimna. Po co to komu? Mnie na pewno nie jest potrzebne.
A tu pan bibliotekarz mówi mi dzisiaj, że do wiosny, uwaga, uwaga, tylko... pięć miesięcy! Jak to usłyszałam, to nie wiedzieć czemu zapragnęłam gwałtownie czekolady, którą zostawiłam nieopatrznie w domu, bo jej przecież ze sobą nie będę targać (a chyba powinnam).
Pięć miesięcy! Matko! Nie dam rady dotrwać.
W końcu wprowadzę w czyn mój genialny pomysł, żeby 5 grudnia (bo lubię prezenty, a 4 mam imieniny) zapaść w sen i obudzić się dopiero 19 marca (bo 20 są moje urodziny, więc... rozumiecie). Nawet jestem w stanie odpuścić sobie Boże Narodzenie, bo bez choinki dam radę.
Z tego wszystkiego wzięła mnie i ogarnęła słabość jakaś w tej bibliotece i nie miałam siły podpełznąć do półek z książkami tylko zgarnęłam co było pod ręką, bo właśnie ktoś oddał no i mam, co mam.
A te skały na zdjęciu są, jestem pewna, rozgrzane, cieplutkie. Posiedziałoby się na nich jak jakaś iguana czy coś w tym guście.
Ech! Marzenia.
Bardzo, bardzo się staram nie jęczeć, bo jęczenie nie jest seksowne, ale różnie mi wychodzi to staranie.
No nic. W niedzielę idę na najnowszego Bonda, 7 listopada na Stomp, a pod koniec listopada do opery, to może dam radę przetrwać do grudnia, czyli do tego snu.
Tylko tak sobie myślę czy zasnę, bo jak mi się będzie po głowie kotłować od pomysłów na posty to... No i jeszcze ludzie...
Ludzie są dla mnie ważni. Za nic nie pozbawię ich mojego towarzystwa na tak długo!
No i zumba. Mam dylemat.
Muszę więc zgromadzić wokół siebie stosik pomocny, czyli: przyjaciół i rozmowy z nimi, książki, muzykę (Piąta koniecznie i Dziewiąta też no i jeszcze Tosca i... coś doszukam na półce) i pyszne ciacha, cieplutką, przytulną kiecunię albo i ze trzy oraz belgijską mleczną w formie trufli.
No i dobrą kawę.
A! I jakiś pledzik mięciutki, tak na wszelki wypadek.
No, to może jednak dam radę przeżyć kolejną zimę :)

Basia

środa, 24 października 2012

Nigdy nie jest za późno


Na nic nigdy nie jest za późno. Życie mnie tego nauczyło. Jednak...
Zapominamy o tym, bo... Nie wiem czemu, ale zapominamy. Jakby wszystko było ostateczne i nic nigdy nie dało się zmienić.
Przecież mamy rozum, żeby sobie z różnymi sprawami dać radę. I wolę, by wprowadzić w czyn to, o czym myślimy. I uczucia, które, jeśli im damy dojść do głosu, poprowadzą we właściwą stronę. Tylko na czyjąś śmierć nic nie można poradzić. O tym też nie pamiętamy. Najczęściej nie przychodzi nam do głowy, że ktoś nam może zniknąć z życia (bo jak znika z oczu to jeszcze nie dramat, zawsze można odnaleźć, wystarczy tylko chcieć i być upartym) i to na zawsze.
Wtedy i tylko wtedy jest naprawdę koniec. Już nie ma komu powiedzieć, czego się za jego życia powiedzieć nie zdążyło, nie ma komu spojrzeć w oczy. Już można jedynie wspominać.
Każda inna sytuacja jest do naprawienia, jeśli się coś zepsuło, do zaczęcia, jeśli się do tej pory tego nie zrobiło i do patrzenia na nią z nadzieją. Każda.
Zastanawia mnie więc skąd w nas czarnowidztwo? Może z powodu braku zaufania jednego człowieka do drugiego (do siebie samego też)? Czemu się zresztą nie dziwię, bo jeżeli ma się niezbyt miłe doświadczenia w relacjach z ludźmi, to jest się ostrożnym.
Jednak wówczas łatwo przegapić kogoś, komu można zaufać. Ludzie są naprawdę różni. Nie wszyscy tak samo.
Na pewno warto próbować jeśli nam zależy na czymś albo na kimś. Bo to "zależy", które pojawiło się w nas nie jest bez znaczenia. I wtedy trzeba tak po prostu otrząsnąć się z przeszłości jakby jej nie było. Wyzerować siebie i zacząć od nowa.
Może okazać się, że przełamanie siebie, swojego braku nadziei, czarnowidztwa było najlepszą rzeczą jaką się kiedykolwiek zrobiło.
Warto dobrze się czuć.
Warto mieć w życiu to, czego się pragnie.
Warto żyć pełnią. Warto być szczęśliwym.
I warto, bardzo warto nigdy się nie poddawać.
Szklanka jest zawsze do połowy pełna i nie wierzcie nikomu (sobie samemu też), gdy będzie mówił, że do połowy pusta.
Jest takie powiedzenie, że "nadzieja jest matką głupich i zakochanych", więc z całego serca życzę i sobie, i każdemu... głupoty i bycia zakochanym :)

Basia Smal

poniedziałek, 22 października 2012

Moje wędrówki po Europie. Nicea, czyli życie nigdy się nie kończy

Ach, Nicea! Byłam w niej dwa razy, ale wiem, że jeszcze tam wrócę.
Z Polski leci się pięknie, bo po drodze są Alpy, a to z góry widok niezrównany i ląduje ze sporą dozą emocji, bo pas zaczyna się tuż przy brzegu.
Wygląda więc to tak, że schodzi się coraz niżej i niżej nad wodami Zatoki Aniołów, a kiedy człowiek jest już niemal pewny, że samolot chlupnie jak nic w lazurowy błękit morza, to nagle pojawia się beton pasa i siup - jest się na ziemi.
I nie wiadomo co bardziej lazurowe - niebo czy woda:


Plaża jest kamienista i wejście do wody (im do niej bliżej tym więcej drobniutkich i ostrych kamyczków) wymaga sporego hartu ducha albo... specjalnego plastikowego obuwia, w którym się pływa (!). Mam nadzieję, że dobrze to ilustruje zdjęcie, które mnie kojarzy się z... tortem, tyle na nim warstw:

Poza tym Nicea jest pełna ludzi w... hm... mocno podeszłym wieku, którzy w przeważającej większości wyglądają nadzwyczaj pięknie i zachowują się jakby ilość przeżytych lat nie miała w ogóle żadnego znaczenia, co absolutnie mnie zachwyciło.
Nicea to zdecydowanie kraj dla starych ludzi pełen słońca, muzyki i... fontann.


I nadzwyczajnej architektury z obowiązkowymi żaluzjami w oknach i balkonami ozdobionymi secesyjnymi wywijasami oraz przecudnej urody budynkiem opery, który zwłaszcza wieczorem robi oszałamiające wrażenie.


W ogóle nocą życie w Nicei kwitnie, czego kwintesencją jest słynny nocny targ (czynny do 4 rano!). Oświetlony, gwarny, pełen różności. Kiczowate torby obok artystycznej biżuterii. Stare albo robione na stare plakaty filmowe sąsiadują z tanią plastikową szmirą za grosze. Książki, płyty, pamiątki i tłum ludzi, obijających się o siebie w ciasnych przejściach. 
W dzień to miejsce także jest pełne życia i przywodzi na myśl warszawskie Koło.


Stamtąd już niedaleko do Chateau, czyli wysokiego wzgórza nad samym morzem, skąd rozciąga się przepiękny widok na Zatokę i miasto, a na którym znajduje się między innymi zjawiskowy wodospad.


A po zejściu z Chateau blisko już do portu i otaczających go malowniczych kamieniczek, w których jest mnóstwo restauracji i kawiarenek (polecam pyszne lody!).


No i absolutny hit - rzeźby siedzących lub klęczących mężczyzn umieszczone na wysokich słupach na Placu Massena. Białe za dnia, a wieczorem zmieniające barwy ( kolory jak w tęczy).



I co jeszcze? Niezrównane w smaku naleśniki na ciepło ze słodką zawartością oferowane w małych barach. I lawenda kwitnąca u stóp pomnika poświęconego pamięci ofiar obu wielkich wojen. I ogrom knajpek, restauracji i kafejek. I muzyka na żywo w wykonaniu żywiołowych bandów.


I niezapomniany, nie do powtórzenia klimat miejsca, które jest pochwałą życia z całym jego urokiem i pięknem. Nicea żyje jego pełnią, a pobyt tam, mimo widoku niezbyt ślicznych i niezbyt pachnących zaułków, sprawia, że wraca radość, budzi się nadzieja, a czas zdaje się płynąć w nieskończoność. Ech, Nice!

Basia Smal