piątek, 21 grudnia 2012

Wędrowiec (opowiadanie)

Szedł pustym chodnikiem.
Wysokie uliczne lampy rozpraszały mrok zimowego wieczoru i rzucały długie cienie. Było zimno. Majestatyczne drzewa, nieporuszone przez najlżejszy nawet podmuch wiatru, stały nieruchome na zasypanych śniegiem trawnikach. Ich gałęzie oplatała cieniutka warstewka szronu.
W dziwnej jak na miasto ciszy każdy dźwięk był jak nieproszony gość - przeszkadzał.
Szedł szybko. A przynajmniej starał się iść najszybciej jak mógł. Śnieg miarowo skrzypiał wgryziony w podeszwy jego starych butów. Trochę nimi szurał, bo ciężko mu było je podnosić.
Starość nie radość. Starość to trud godnego przetrwania jeszcze jednego dnia, kolejnych godzin. Zamruczał pod nosem szyderczo jakim to stał się filozofem. Stary głupiec. Tylko to mu zostało z ostrego niegdyś umysłu - ironia.
Człapał wytrwale pomimo niewesołych myśli. Musiał iść. Ruch rozgrzewał, a było naprawdę zimno. Dobrze, że chociaż chodnik był odśnieżony. Porządna dzielnica. Nie to, co u niego. Tam się musiał przekopywać przez śnieżną breję przez całą zimę. Nikt tam nie dbał o buty przechodniów. Po prawdzie to i nie było o co dbać. Prawie wszyscy nosili stare i byle jakie obuwie. Ani ładne ani ciepłe. Nie to, co tu.
Poruszył zmarzniętymi palcami stóp. Nie pomogło. Przystanął i przytupnął w miejscu. Jakby lepiej. To jeszcze raz. Drobił w miejscu kłapiąc buciorami o ziemię jakby tańczył.
Zachichotał.
Znów się odezwał filozof, pomyślał.
Zaburczało mu w brzuchu. Przełknął ślinę. Zjadłby coś.
Zerknął w oświetlone okna dwupiętrowego budynku, obok którego stał. Modnie niezasłonięte dawały nieskrępowany widok do wnętrz mieszkań. Zadarł głowę wyżej, popatrując po kolei w każde.
To na drugim piętrze było bogato ozdobione świątecznymi dekoracjami. Na parapecie jarzyły się lampki w kształcie świec, a obok pysznił się zawieszony na tle szyby zielony wieniec z wielką czerwoną kokardą i kolorowymi bombkami.
Raz, dwa, trzy... osiem. Naliczył na nim osiem bombek. A każda w innym kolorze. Bogato. No i żyrandol na suficie też miał jakieś kolorowe ozdoby.
Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć. Nie, to nie ozdoby. Tylko takie kolorowe szkiełka jak w witrażu. Wydumane, ale nawet ładne.
Patrzył jak po ścianach pokoju przesuwają się cienie ludzi. Krążyli wokół stołu. Pewnie dopiero szykują kolację, przemknęło mu przez myśl.
Przełknął ślinę.
I pewnie nawet nie mają tego tradycyjnego dodatkowego nakrycia. Nie tacy ludzie. U nich wigilia wygląda inaczej, nowocześnie.
Przeniósł wzrok piętro niżej. Tam panował niebieski półmrok i nie było widać cieni ludzi, ale choinka, stojąca na tle balkonowych drzwi, była oświetlona mnóstwem migających światełek. Aż zamrugał, bo go oczy zabolały od patrzenia na to migotanie.
Odwrócił wzrok.
A z kolei na dole, na parterze były firanki. Takie pieniste, białe, ale upięte jakoś tak fikuśnie, że można było zobaczyć kawałek pokoju. Wyciągnął szyję, żeby lepiej widzieć.
O, kwiaty. To fikus, a to paprocie. Muszą być dobrzy ludzie skoro są kwiaty. Mają czas dbać o nie. I choinka taka ładna. Duża aż pod sufit i kolorowa, a nie tylko elegancko dwubarwna. A na czubku - gwiazda. Złota.
Pokiwał głową z uznaniem. Podobała mu się.
Popatrzył głębiej. Sporo ludzi siedzi przy stole. Śmieją się, rozmawiają. W tle miga telewizor. Przytulnie.
Znów mu zaburczało w brzuchu, więc przeniósł wzrok na kolejne okno. O! Tu bez zasłon i pokój cały na biało. A meble czarne. Półki pełne książek. Na ścianach fotografie. Też czarno-białe. Ale lampy piękne - srebrne, błyszczące. Eleganckie. Choinki nie widać. Lampek też nie. Może nie uznają świąt.
Pokiwał głową. Taki czas, że i tak bywa, ale też oglądają telewizję, bo widać ekran. Duży. Przymrużył oczy, żeby rozpoznać co pokazują. Film chyba jakiś.
Zarejestrował kątem oka ruch i szybko popatrzył w tamtą stronę. Ktoś otworzył drzwi balkonowe na skos na drugim piętrze, ale tam akurat były zasłony, więc zdołał jedynie dostrzec rękę, która sięgała po coś, stojącego na balkonie i zabrała to coś do środka. Drzwi się zatrzasnęły.
Pewnie garnek z bigosem stał na zewnątrz, pomyślał. Mróz, więc można wystawić jedzenie i się nie zepsuje.
Przełknął ślinę. Bigos dobra rzecz. Kiwnął głową jakby na potwierdzenie swoich myśli, a potem zatupał w miejscu, bo od tego patrzenia w okna zapomniał o tupaniu i nogi znów mu zmarzły. Poruszył palcami stóp. Nie ma wyjścia. Trzeba iść. Rozgrzeje się w drodze.
Z ociąganiem ruszył z miejsca porządnie odśnieżonym chodnikiem. Szedł coraz szybciej. Patrzył pod nogi na czubki swoich butów. Ręce wcisnął głęboko do kieszeni płaszcza.
Pociągnął głośno nosem, a potem jeszcze raz, bo mu od tego zimna zrobiło się w nim mokro. Zmrużył oczy i wcisnął brodę w szalik. Szedł, szurając głośno po płytkach chodnika.

Barbara Smal

2 komentarze:

  1. Basiu, przyjął go ktoś w tę wigilijną noc?

    OdpowiedzUsuń
  2. Pytanie nie do mnie. Nie do mnie. Chociaż nie, do mnie także, do mojego serca także... Nie wiem czy umiałabym go przyjąć. Nie wiem czy potrafiłabym aż tak... Nie wiem... Chciałabym umieć.

    OdpowiedzUsuń