wtorek, 30 października 2012

"Będę ciebie kochał..."

Trafiłam niedawno na fajny kawałek z Leśmiana:
"...Będę ciebie kochał mocą, z którą się mocuję,
Będę ciebie tak całował, jak nikt nie całuje!
Będę gardził dziewczętami, com je miał w swej woli,
Bo z nich każda od miłości łka, jak od niedoli.
Chcę się ciałem przymiarkować do nowej pieszczoty,
Chcę się wargą wypurpurzyć dla krwawej ochoty!
Chcę dla twojej, dla zabawy tak się przeinaczyć,
Abym mógł się na twych zębach dreszczami poznaczyć!..."
(fragment poematu "Piła")
I jak Wam się podoba? Niezłe miał gość granie w głowie, prawda?
W ogóle cały poemat to niezła jazda. Polecam do poczytania sobie w wolnej chwili.
Dlaczego ja tak o tym? Bo jest w tym i głębia, i lekkość, a dzisiaj to takie rzadkie.
I zupełnie nie umiem odpowiedzieć na pytanie co spowodowało to ogólne spłycenie? Czy płytkie oczekiwania płytkich ludzi i tak zwani twórcy nie mają wyjścia, czy narzucana nam jest płycizna jako obowiązująca, no to nie mamy wyjścia?
Pytania z rodzaju "co było pierwsze: jajko czy kura?". Nie zamierzam szukać odpowiedzi, ale pozachwycać się mogę cudną literaturą, którą ktoś kiedyś się bawił tworząc ją. I może o to chodzi. O radość tworzenia, która jest autentyczna, nie grana pod publiczkę dla kasy, ale żeby coś z siebie nie tyle nawet wyrzucić, co dać. I rodzi się piękno. Tak niewymuszenie. Lekko.
Taki jest też Niemen i jego pełne pasji wyznanie: "...dla ciebie znajdę ciszę w środku burzy..." ("Klęcząc przed tobą..."), czy kilka prostych nut, tworzących początek Piątej Beethovena, niedościgniony wzór pięknej prostoty albo "Va pensiero..." Verdiego z  "Nabucco", które rzuca na kolana każdego, nawet tego, kto nie lubi opery.
Szukam tego.
Z prostej potrzeby piękna, głębi, dotknięcia duszy drugiego człowieka.
Czasem znajduję.
Są tacy, którzy mają w sobie taką piękną głęboką duszę. Znam. Spotkałam. Pamiętam.
I nie chodzi mi o mówienie wzniosłym wierszem na co dzień, bo to byłoby trochę śmieszne. Jednak wrażliwość połączona z inteligencją daje mieszankę nie do odparcia.
To takie fajne w ludziach. Zachwyca. Nie wszystkich oczywiście, ale są tacy, którzy nie tylko docenią, ale i potrzebują.
Dla nich, dla siebie, dla wszystkich - kawałek piękna, które udało mi się kiedyś pochwycić:

Basia Smal

niedziela, 28 października 2012

"Skyfall"

Trochę Kevina (samego w domu), trochę Bourne'a, trochę pana i pani Smith, a nawet odrobina Indiany i Batmana.
Tylko Bonda zabrakło, chociaż Craig robił, co do niego należało. No i wyglądał.
Jednak całował bez przekonania i do seksu też go nie miał, ale może o to chodziło, że niby taki wyprany z uczuć i niezaangażowany.
No i sceny walki jak taniec, a nie porządne lanie (nie mylić z krwawym mordobiciem, bo nie o to mi chodziło).
Dialogi na siłę z podtekstem zdołowanej egzystencji człowieka współczesnego, co to mu życie przemija, a on bezsilny wobec oczywistości.
I nieprzekonująca młodość Q. Craig kpił i nie uwierzył, a ja dołączam.
Nie uwierzyłam do końca.
Jedynie fajne filmowanie tu i tam, bo miasto nocą czy góry we mgle obronią się same z siebie. Jednak ogółem beznadzieja. Ludzie wychodzili z seansu ("Skyfall", reż. Sam Mendes).
Ja dotrwałam do końca, bo się uparłam, że będę wiedziała o co chodzi. Nie dane mi było, bo nie jestem pewna czy ktokolwiek, kto był zaangażowany w tworzenie ostatniego (oby, oby, bo jak tak dalej pójdzie...) Bonda, mógłby odpowiedzieć mi na to pytanie.
Zabrakło wizji, koncepcji i nawet odgrzewanie starych pomysłów i równie starych gadżetów się nie sprawdziło.
Tempo akcji - ślamazarne. Może jako rekompensata za migający w szaleńczym tempie przed oczami poprzedni, czyli drugi film z Craigiem jako Bondem. Nie wiem, ale wiem na pewno, że wynudziłam się jak dawno już nie.
A "Casino Royale" mnie zachwycił. Puszczę sobie na DVD jako odtrutkę, to może mi przejdzie zniesmaczenie.
A Bardema wolę w ciemnych włosach. Przynajmniej nie wygląda na takiego przygłupa (ja o postaci, nie o aktorze).
I podobały mi się kolczyki M. I jej fryzura na potarganą siwowłosą, bo miała klasę.
Tyle.

Smal, Basia Smal

piątek, 26 października 2012

Serce nie sługa

Czasem zastanawiam się jak świat by wyglądał, gdyby ludzie szli za głosem swego serca. 
Nie bardzo rozumiem powody, dla których tego nie robimy. To znaczy i rozumiem i nie. 
Pojmuję, że mając rozum rozważamy nieustannie za i przeciw, co jest słuszne a co nie, co się powinno a czego na pewno nie. 
Żyjąc w określonym miejscu i czasie jesteśmy uzależnieni od tego, co określamy mianem (szeroko pojętej) kultury. A w niej pewne gesty, słowa, zachowania są niedopuszczalne albo nie na miejscu. To takie ramy, w które nas wtłaczają inni albo okoliczności albo sami siebie. 
Rozumiem to doskonale. I nie widzę sposobu, by to ominąć czy powodu, by zlekceważyć. Rozumiem, jednak... 
Czasami myślę, że te ramy stały się dla nas klatką, w której zatrzaskujemy się automatycznie, bez zastanowienia, tylko dlatego, że ona po prostu jest. I byłoby wszystko OK, gdyby nie to, że niestety z powodu tych klatek zdarza nam się cierpieć. Bo siedzimy w nich, a serce rwie na zewnątrz. 
Jakoś tak się porobiło, że o ile nie jest wstydem przyznać, że z matematyki było się kiepskim (a to działka rozumu i nie jest powodem do chwały, bo to jak wyznanie, że nie umie się myśleć), to wstydem jest przyznać się do tego, że mamy uczucia. 
Za rozum to my się nie wstydzimy, a za serce tak. Niby czemu? Że jest jakieś gorsze od rozumu czy co? 
Przecież każdy, każdy z nas czuje i nie jest to ani niczym dziwnym ani nienormalnym. Wręcz przeciwnie. Ten, kto nie umie wyrażać uczuć powinien się nad sobą zastanowić i coś z tym zrobić. Nie z samego rozumu człowiek się składa. 
I czasem to nasze serce wyrywa się spontanicznie z uśmiechem, dobrym, przyjaznym słowem, podziękowaniem, życzliwością, pomocą bez proszenia, ukłonem na dzień dobry, chociaż znamy się tylko przelotnie, gestem ciepła, gdy widzi łzy w czyichś (nawet widzianych po raz pierwszy w życiu) oczach. 
Wyrywa się i dostaje po łapach od rozumu, bo "się nie powinno". A niby dlaczego się nie powinno? Przecież to jeden człowiek reaguje na drugiego, czyli wszystko jest tak jak trzeba, bo nie żyjemy sami na świecie, więc nie sądzę byśmy byli powołani do życia w samotności. 
A serce nie sługa. Nie da mu się wydać rozkazu zgodnie z tym, co się powinno w danym momencie. Czy przypadkiem nie jest tak, że te nasze serdeczne odruchy dają świadectwo pełni naszego człowieczeństwa, podczas gdy zimna kalkulacja jest zwykłym wygodnictwem i usprawiedliwieniem egoizmu lub lenistwa? 
Nie wyobrażam sobie, rzecz jasna, byśmy latali jak szaleni i ściskali i całowali kogo popadnie, aby dać dowód na to swoje człowieczeństwo. To nie tak. To skrajność. 
Jednak istnieje też drugi kraniec, inna skrajność i bycie w niej zanurzonym chyba nie najlepiej o nas świadczy. 
Trochę ciepła w życiu, odrobina zwyczajności, naturalności w zachowaniu i zgoda na pójście za głosem serca jeszcze nikogo nie zabiła, bo miłość nie zabija. 
Jej brak - tak.
Nie tracę nadziei, że są tacy, którzy nie boją się iść za głosem swojego nieposłusznego serca :)

Basia Smal

czwartek, 25 października 2012

Otul mnie


To zdjęcie jest moim antidotum na dzisiejszy dzień. Czubek nosa mi dzisiaj zmarzł, wyobraźcie sobie! A to o czymś świadczy. Brr!
Nie lubię, nie lubię, nie lubię zimna. Po co to komu? Mnie na pewno nie jest potrzebne.
A tu pan bibliotekarz mówi mi dzisiaj, że do wiosny, uwaga, uwaga, tylko... pięć miesięcy! Jak to usłyszałam, to nie wiedzieć czemu zapragnęłam gwałtownie czekolady, którą zostawiłam nieopatrznie w domu, bo jej przecież ze sobą nie będę targać (a chyba powinnam).
Pięć miesięcy! Matko! Nie dam rady dotrwać.
W końcu wprowadzę w czyn mój genialny pomysł, żeby 5 grudnia (bo lubię prezenty, a 4 mam imieniny) zapaść w sen i obudzić się dopiero 19 marca (bo 20 są moje urodziny, więc... rozumiecie). Nawet jestem w stanie odpuścić sobie Boże Narodzenie, bo bez choinki dam radę.
Z tego wszystkiego wzięła mnie i ogarnęła słabość jakaś w tej bibliotece i nie miałam siły podpełznąć do półek z książkami tylko zgarnęłam co było pod ręką, bo właśnie ktoś oddał no i mam, co mam.
A te skały na zdjęciu są, jestem pewna, rozgrzane, cieplutkie. Posiedziałoby się na nich jak jakaś iguana czy coś w tym guście.
Ech! Marzenia.
Bardzo, bardzo się staram nie jęczeć, bo jęczenie nie jest seksowne, ale różnie mi wychodzi to staranie.
No nic. W niedzielę idę na najnowszego Bonda, 7 listopada na Stomp, a pod koniec listopada do opery, to może dam radę przetrwać do grudnia, czyli do tego snu.
Tylko tak sobie myślę czy zasnę, bo jak mi się będzie po głowie kotłować od pomysłów na posty to... No i jeszcze ludzie...
Ludzie są dla mnie ważni. Za nic nie pozbawię ich mojego towarzystwa na tak długo!
No i zumba. Mam dylemat.
Muszę więc zgromadzić wokół siebie stosik pomocny, czyli: przyjaciół i rozmowy z nimi, książki, muzykę (Piąta koniecznie i Dziewiąta też no i jeszcze Tosca i... coś doszukam na półce) i pyszne ciacha, cieplutką, przytulną kiecunię albo i ze trzy oraz belgijską mleczną w formie trufli.
No i dobrą kawę.
A! I jakiś pledzik mięciutki, tak na wszelki wypadek.
No, to może jednak dam radę przeżyć kolejną zimę :)

Basia

środa, 24 października 2012

Nigdy nie jest za późno


Na nic nigdy nie jest za późno. Życie mnie tego nauczyło. Jednak...
Zapominamy o tym, bo... Nie wiem czemu, ale zapominamy. Jakby wszystko było ostateczne i nic nigdy nie dało się zmienić.
Przecież mamy rozum, żeby sobie z różnymi sprawami dać radę. I wolę, by wprowadzić w czyn to, o czym myślimy. I uczucia, które, jeśli im damy dojść do głosu, poprowadzą we właściwą stronę. Tylko na czyjąś śmierć nic nie można poradzić. O tym też nie pamiętamy. Najczęściej nie przychodzi nam do głowy, że ktoś nam może zniknąć z życia (bo jak znika z oczu to jeszcze nie dramat, zawsze można odnaleźć, wystarczy tylko chcieć i być upartym) i to na zawsze.
Wtedy i tylko wtedy jest naprawdę koniec. Już nie ma komu powiedzieć, czego się za jego życia powiedzieć nie zdążyło, nie ma komu spojrzeć w oczy. Już można jedynie wspominać.
Każda inna sytuacja jest do naprawienia, jeśli się coś zepsuło, do zaczęcia, jeśli się do tej pory tego nie zrobiło i do patrzenia na nią z nadzieją. Każda.
Zastanawia mnie więc skąd w nas czarnowidztwo? Może z powodu braku zaufania jednego człowieka do drugiego (do siebie samego też)? Czemu się zresztą nie dziwię, bo jeżeli ma się niezbyt miłe doświadczenia w relacjach z ludźmi, to jest się ostrożnym.
Jednak wówczas łatwo przegapić kogoś, komu można zaufać. Ludzie są naprawdę różni. Nie wszyscy tak samo.
Na pewno warto próbować jeśli nam zależy na czymś albo na kimś. Bo to "zależy", które pojawiło się w nas nie jest bez znaczenia. I wtedy trzeba tak po prostu otrząsnąć się z przeszłości jakby jej nie było. Wyzerować siebie i zacząć od nowa.
Może okazać się, że przełamanie siebie, swojego braku nadziei, czarnowidztwa było najlepszą rzeczą jaką się kiedykolwiek zrobiło.
Warto dobrze się czuć.
Warto mieć w życiu to, czego się pragnie.
Warto żyć pełnią. Warto być szczęśliwym.
I warto, bardzo warto nigdy się nie poddawać.
Szklanka jest zawsze do połowy pełna i nie wierzcie nikomu (sobie samemu też), gdy będzie mówił, że do połowy pusta.
Jest takie powiedzenie, że "nadzieja jest matką głupich i zakochanych", więc z całego serca życzę i sobie, i każdemu... głupoty i bycia zakochanym :)

Basia Smal

poniedziałek, 22 października 2012

Moje wędrówki po Europie. Nicea, czyli życie nigdy się nie kończy

Ach, Nicea! Byłam w niej dwa razy, ale wiem, że jeszcze tam wrócę.
Z Polski leci się pięknie, bo po drodze są Alpy, a to z góry widok niezrównany i ląduje ze sporą dozą emocji, bo pas zaczyna się tuż przy brzegu.
Wygląda więc to tak, że schodzi się coraz niżej i niżej nad wodami Zatoki Aniołów, a kiedy człowiek jest już niemal pewny, że samolot chlupnie jak nic w lazurowy błękit morza, to nagle pojawia się beton pasa i siup - jest się na ziemi.
I nie wiadomo co bardziej lazurowe - niebo czy woda:


Plaża jest kamienista i wejście do wody (im do niej bliżej tym więcej drobniutkich i ostrych kamyczków) wymaga sporego hartu ducha albo... specjalnego plastikowego obuwia, w którym się pływa (!). Mam nadzieję, że dobrze to ilustruje zdjęcie, które mnie kojarzy się z... tortem, tyle na nim warstw:

Poza tym Nicea jest pełna ludzi w... hm... mocno podeszłym wieku, którzy w przeważającej większości wyglądają nadzwyczaj pięknie i zachowują się jakby ilość przeżytych lat nie miała w ogóle żadnego znaczenia, co absolutnie mnie zachwyciło.
Nicea to zdecydowanie kraj dla starych ludzi pełen słońca, muzyki i... fontann.


I nadzwyczajnej architektury z obowiązkowymi żaluzjami w oknach i balkonami ozdobionymi secesyjnymi wywijasami oraz przecudnej urody budynkiem opery, który zwłaszcza wieczorem robi oszałamiające wrażenie.


W ogóle nocą życie w Nicei kwitnie, czego kwintesencją jest słynny nocny targ (czynny do 4 rano!). Oświetlony, gwarny, pełen różności. Kiczowate torby obok artystycznej biżuterii. Stare albo robione na stare plakaty filmowe sąsiadują z tanią plastikową szmirą za grosze. Książki, płyty, pamiątki i tłum ludzi, obijających się o siebie w ciasnych przejściach. 
W dzień to miejsce także jest pełne życia i przywodzi na myśl warszawskie Koło.


Stamtąd już niedaleko do Chateau, czyli wysokiego wzgórza nad samym morzem, skąd rozciąga się przepiękny widok na Zatokę i miasto, a na którym znajduje się między innymi zjawiskowy wodospad.


A po zejściu z Chateau blisko już do portu i otaczających go malowniczych kamieniczek, w których jest mnóstwo restauracji i kawiarenek (polecam pyszne lody!).


No i absolutny hit - rzeźby siedzących lub klęczących mężczyzn umieszczone na wysokich słupach na Placu Massena. Białe za dnia, a wieczorem zmieniające barwy ( kolory jak w tęczy).



I co jeszcze? Niezrównane w smaku naleśniki na ciepło ze słodką zawartością oferowane w małych barach. I lawenda kwitnąca u stóp pomnika poświęconego pamięci ofiar obu wielkich wojen. I ogrom knajpek, restauracji i kafejek. I muzyka na żywo w wykonaniu żywiołowych bandów.


I niezapomniany, nie do powtórzenia klimat miejsca, które jest pochwałą życia z całym jego urokiem i pięknem. Nicea żyje jego pełnią, a pobyt tam, mimo widoku niezbyt ślicznych i niezbyt pachnących zaułków, sprawia, że wraca radość, budzi się nadzieja, a czas zdaje się płynąć w nieskończoność. Ech, Nice!

Basia Smal

czwartek, 18 października 2012

"Ciemna strona miłości"

Taki tytuł nosi niedawno wydana nakładem Zysk i S-ka powieść, której autorką jest Monika Oleksa - współczesna polska pisarka, a prywatnie moja przyjaciółka.
Mimo tego, słowa bym o Jej książce nie napisała, gdyby nie było warto (poprzednią pt. "Miłość w kasztanie zaklęta" równo "zjechałam", co mam nadzieję Monika mi dawno wybaczyła).
A "Ciemna... " mnie urzekła i "złapała" od pierwszej strony.
Ciepło, mądrość, głębia. To pierwsze skojarzenia, które nasuwają się na myśl, gdy zastanawiam się nad tą książką.
Nie jest przy tym ckliwa, chociaż dotyka bardzo trudnych ludzkich przeżyć. Jest... prawdziwa. Zwykłe dialogi jakich jesteśmy świadkami czy twórcami codziennie. Zwykłe życie zwykłych ludzi z ich (naszymi?) zwykłymi problemami: arogancja nastolatków, złe wybory młodości, dobre - dojrzałości i wleczone latami za sobą poczucie winy i niespełnienia, tęsknoty, nadzieje, pragnienia, potknięcia.
Życie.
Trochę Twoje, trochę moje, trochę sąsiada, znajomego czy przyjaciela.
Znajdziemy tam na pewno kawałek siebie, ale to o dziwo zamiast nudzić i irytować - zbliża. Do książki i jej bohaterów. Nie chce się wyjść z ich domów i życia. Nie chce się przestać słuchać o czym rozmawiają i myślą. Mimo szarpaniny trudnych problemów tyle w nich, u nich, ciepła.
Książka też taka jest - otula sobą jak pledem. Jest dobra na chłód jesieni i zimy, na wiosenne i letnie lenistwo, na dobry i gorszy dzień, na chwilę wytchnienia od obowiązków i moment zadumy nad tym, co ważne.
Dobra na wszystko.
Dziękuję Moniko :)

Basia

P.s.
To co Moniko? Dostanę herbatkę i szarlotkę? Zasłużyłam? :) :) :)
Tylko widzisz Moniko, ja samą prawdę, bo znasz mnie na tyle, że wiesz, że mam nie tylko niewyparzony jęzor, ale też za nic w świecie nikomu nie będę się podlizywać.  Nawet Tobie :)
B.

wtorek, 16 października 2012

Kochaj!

Za mną godziny pełne silnych emocji. I to tych nieprzyjemnych.
Ktoś z moich bliskich miał wypadek. I zaczął się kołowrót: telefony, ustalenia, izba przyjęć w szpitalu, czekanie, badania, wspieranie, nerwy, decyzje - horror.
Nie ma zagrożenia życia - uff! Jednak... Co? Co? Jednak na wszelki wypadek... Wynik tomografii prawidłowy, ale... O nie, tylko nie "ale"!
Już po wszystkim. Wierzę, że będzie dobrze, ale... jestem wykończona.
Trudny czas i gdyby nie serca tych, którzy pośpieszyli ze wsparciem od razu, z miejsca niosąc słowa pociechy, zapewnienia o pamiętaniu i o tym, że na pewno będzie dobrze to... to nie wiem.
W takich chwilach, które trafnie opisuje znane powiedzenie, że "prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie" naprawdę się ich poznaje.
A właściwie to ich stosunek do mnie. To, czy jestem dla kogoś naprawdę ważna czy tylko tak mi mówi, bo mówi. Sprawdzian dla ludzkiego serca. Dla człowieczeństwa.
Dzisiaj się napatrzyłam. Na ludzkie reakcje się napatrzyłam. Tam, gdzie cierpi człowiek, gdzie doświadcza bólu fizycznego i strachu o siebie, widać wyraźnie kto kim jest.
Można sobie gardło zdzierać od gadania pięknych słów o wartościach jakie się wyznaje. Można paplać bez przerw na nabranie oddechu o swojej dobroci, o tym, jakim to cudnym jestem człowiekiem. Można mieć głębokie przekonanie o swojej wrażliwości i głębi swojego człowieczeństwa. Można. Pewnie. Do czasu, gdy się pojawi niezapowiedziany sprawdzian. Taka kartkówka z bycia człowiekiem. Masz jedno zadanie albo dwa. I niewiele czasu na rozwiązanie. Sytuacja wymaga szybkich reakcji bez szans na duble.
To nie film. To życie, które toczy się tu i teraz. I wyciąga na światło dzienne całą prawdę.
Co zobaczyłam?
Za mało ciepłych gestów, za mało patrzenia w oczy, za mało skupienia uwagi na człowieku (bo papiery i ekran komputera swoją porcję uwagi odebrały), za mało myślenia, za mało serca.
Proszę, ocknijmy się! Obudźmy!
Po co nam te trzy czy dwie literki przed nazwiskiem, po co godziny spędzone na wpatrywaniu się w ekran komputera, na co nam się przydadzą wiedza, pieniądze, domy, samochody, książki i ciuchy, kiedy nie będzie w nas serca?
Tak bardzo miałam ochotę złapać tego czy owego za ramiona, potrząsnąć nim i krzyknąć prosto w twarz: najważniejsza jest miłość! Błagam - kochaj!
To takie proste.
Słowo. Spojrzenie. Mail. SMS. Telefon. Dotyk.
Takie proste... Na co czekasz? Na odpowiednią chwilę? Nie widzisz, że nadeszła?
Tyle.

Basia

piątek, 12 października 2012

Między nami

Prawda o związkach między ludźmi jest jedna i w dodatku bardzo prosta, ale czasem na tyle brutalna dla kogoś, że nie chce on jej przyjąć do wiadomości: relacje między nami są zawsze takie, jakie chcą je tworzyć obie strony.
Chcą. To słowo zazwyczaj nam umyka, kiedy zastanawiamy się nad tym, czemu kolejny raz coś nie wychodzi, coś się nie udaje, wymyka i pozostaje znowu wielkie "nic".
Przy czym mówiąc o związku mam na myśli każdy jego rodzaj, a więc nie tylko erotyczny, ale także przyjaźni, znajomości czy między bliskimi w rodzinie.
Ludzie dają sobie tyle, ile chcą dać i to jest ta prawda. Nigdy nikomu nie uda się "wydusić" z kogokolwiek niczego poza tym, co on sam chce dać. Nigdy.
Jeśli uważacie inaczej to, wybaczcie, ale macie ciągle złudzenia, co jestem w stanie zrozumieć i to bardzo dobrze, bo też przez to przechodziłam. Teraz już wiem, co wiem.
Oczywiście wielu z nas, tłumacząc się z braku zaangażowania, łapie co tam ma pod ręką do wyjaśnienia, że tak naprawdę to przecież nie jest tak, że nie chce, ale... nie może, bo... bo czasu brak, bo możliwości brak, bo coś tam jeszcze. Można pozwolić, rzecz jasna, na takie tłumaczenie, bo skoro aż tak się ten ktoś broni, to ma powód, więc nie ma sensu jemu czy jej wskakiwać na głowę, ale prawda w oczy aż kole.
Dziesięć miesięcy temu dostałam maila od pewnej kobiety. Napisała do mnie, bo chciała. I nasza relacja trwa do dzisiaj i jest tego rodzaju, że niedawno zapytałam ją ile to my się już znamy - sto lat czy sto jeden, bo mi pamięć szwankuje.
Chcieć to móc i nikt już nigdy mnie na ten temat nie oszuka i nie zamydli mi oczu. I nie jest to z mojej strony przejaw zgorzknienia, ale realistycznego patrzenia na świat i ludzi.
Wiem już, że związki bywają różne. Nie ma na ogół takich na 100%, bo się nie da aż tak otworzyć na siebie, ale są takie na 20% i takie na 80%. Różnica spora, prawda?
A my możemy wybrać czy nam te 20% odpowiada czy nie.
Sprawa dotyczy potrzeb i pragnień. Czasem moje trafiają na kogoś, kto ma skrajnie inne i wtedy relacja jest dla mnie płytka. Czasami między ludźmi coś tak zaiskrzy, że z miejsca wpada się w głębię wzajemnego bycia.
Jacyś w końcu jesteśmy. Nie zawsze trafiamy na kogoś podobnego. Czasem na podobnego tylko trochę, a czasem jedynie odrobinę. A właśnie podobieństwa między nami są tym, co sprawia, że powstają więzi albo nie. Różnice zachwycają, tak, ale to podobieństwa sprawiają, że możemy się dogadać i to czasem bez słów i sobie zaufać.
Spotkanie kogoś podobnego do mnie to skarb, wartość nieprawdopodobna, bo wcale nie jest to tak częste, jak się na ogół wydaje. Te podobieństwa dają nam szansę, że możemy się przed sobą nawzajem otworzyć, a o to przecież chodzi.
Stale szukamy tych, przy których możemy w pełni być sobą, którzy nas zrozumieją i będą akceptować, czyli przyjmować takimi, jacy naprawdę jesteśmy.
Otwarcie siebie niesie ulgę i radość i poczucie szczęścia. I dlatego tego tak bardzo pragniemy, ale potrzeba nam do tego odpowiednich warunków, czyli kogoś, komu mogę na tyle zaufać, by pokazać mu swoje prawdziwe "ja".
Jeśli więc kogoś takiego znalazłeś czy znalazłaś, do ciebie należy decyzja czy nie zmarnujesz szansy.
Pamiętaj tylko, proszę, że takie spotkanie wcale nie jest takie powszechne. To dar.

Basia Smal

środa, 10 października 2012

Nie jestem Aniołem - list otwarty do przyjaciółki


Nie jestem, chociaż dławi mnie w gardle ze wzruszenia, gdy tak o mnie mówisz.
Jestem człowiekiem. Zwykłym człowiekiem.
Z całym bagażem swego człowieczeństwa. Z tym, co piękne, mniej ładne i co całkiem paskudne. Z tym, czego mam w sobie świadomość i tym, o czym nie mam (albo nie chcę mieć) pojęcia. Dwie strony: medalu, księżyca czy czego tam kto chce jeszcze.
Dobrze to o sobie wiedzieć. O tych dwóch stronach. Nie po to, by się dołować "minusami", a zadzierać nosa z powodu "plusów" w sobie. Nie. Po to, by być wolnym.
Wiedza o sobie, rozumiana jako głęboka świadomość siebie, to rzecz bezcenna.
Gromadzona latami dzięki zadawanym sobie samemu pytaniom i dzięki temu, co mówią nam o nas oczy innych.
Przefiltrowana przez podejrzliwe mruczenie: "nie, chyba niemożliwe" i radosną pewność: "tak, to właśnie ja".
Nauczyłam się kiedyś grzebać w swoim wnętrzu i przestać nie mogę. Są momenty, gdy wcale nie mam na to ochoty, ale samo mi się pcha przed oczy. I wtedy łatwo o lament: "daj spokój kobieto!". Na nic. I tak się dopcha.
Chociaż przyznaję, że czasem ta wiedza daje równowagę w chwili, gdy ktoś rzuca w moją stronę całą moc swojej manipulacji. Budzi współczucie do miotającego się przede mną człowieka. I siłę, by go dotknąć lekko i delikatnie, a nie tak, jak się spodziewał. To w sobie akurat lubię (miotający się dokładnie na odwrót, ale... cóż...).
Natomiast niekoniecznie kocham to wieczne międlenie każdego tematu na każdy możliwy i niemożliwy sposób. Nie mogłabym tak po prostu z odruchu serca?
No dobrze, wiem, bywa i odruch (może to jest właśnie objaw anielskości? :) ).
Tak sobie myślę czy właśnie nie za bardzo o wszystkim myślę. Te nieustanne "za" i "przeciw", te "powinno się" i "nie wypada".
A gdzie życie i jego cud? Mija? No mija, mija. Bo jak stoję i kombinuję zamiast żyć i się cieszyć, to mi mija, bo co się na głupią będzie oglądać.
Och, sztuka życia się kłania, ale i tak siebie lubię, kochana, co robić - lubię i już, bo gdybym nie lubiła, to już bym dawno z kimś takim jak ja zwariowała :)
A tak to mi się nawet fajnie żyje. Z tym moim człowieczeństwem zwykłym, nieanielskim. I pewnie dlatego też lubię to człowieczeństwo w innych. Też nieanielskie, a mimo to takie urzekające.
Ludzie tacy są i czasem pewnie z tego powodu, gdy się spotykamy na drodze życia (i gdy się zderzają ze sobą nasze oczy w jakimś błysku zrozumienia) rzeczywiście wchodzimy sobie głęboko pod skórę i w serce (i masz rację, to jest zawsze darem) i nosimy tak siebie nawzajem w sobie.
I wiesz co? Myślę (znowu!), że to noszenie kogoś w sercu zmusza je do odruchów, czyli do... anielskości.
A jednak!

Basia

poniedziałek, 8 października 2012

Urlop od życia


Dzisiaj jest zimny i pochmurny dzień (w czasie mojej drogi powrotnej do domu momentami lało jak z cebra), więc zamieszczam zdjęcie, które zrobiłam w sobotę, gdy panowała niepodzielnie typowa złota polska jesień. Przynajmniej tam, gdzie byłam.
Chciałoby się powiedzieć: poproszę jeszcze, ale w życiu nie ma tak łatwo, niestety.
Dlatego tak cenne są takie chwile podarowane nie wiadomo jak i skąd. Myślę, że trzeba umieć je i dostrzec i cieszyć się nimi.
Wyjechałam na kilka dni robiąc sobie urlop od mojej codzienności.
Od bycia tym i tamtym w oczach tych i owych.
Od pełnienia ról, których pełnić nie mogę przestać.
Od rutyny, która prędzej czy później przygasza blask w moich oczach, bo siłą rozpędu niesie znużenie.
Jak potrzeba takich wakacji, by znów przypomnieć sobie samemu, że... jest się sobą. Odświeżające. Tym bardziej, gdy można połączyć własny wypoczynek ze spotkaniami z ludźmi, w oczach których widzę radość na mój widok.
Fajnie jest się przekonać, że można być źródłem czyjejś radości.
Małe przerwy w codzienności są jak delikatny wstrząs, otwierający oczy i na siebie i na innych. Potrzebne, a nawet, jak sądzę, konieczne.
Dlatego chętnie je sobie od czasu do czasu funduję i polecam wszystkim jako antidotum nie tylko na zmęczenie, ale też na mocno wgryziony w nas obraz samego siebie.
Ja się dzięki temu mogę przekonać, że całkiem fajna ze mnie Basia :)
A teraz dla wszystkich znużonych i nie tylko - kasztanowy uśmiech na dobry dzień:


Wszystkiego dobrego!
Basia Smal

poniedziałek, 1 października 2012

Bajka o dwóch sercach



Było to dawno temu.
Jakiś czas temu.
Kiedyś.
Było.
Dwa serca odnalazły się w tłumie innych. Zobaczyły się.
Dlaczego? Może czas był już po temu. Może dłużej nie mogły czekać. Może taki dostały prezent, dar. Może... tak było trzeba.
A przecież nie jest łatwo zobaczyć, chociaż każdy umie patrzeć. Bywa jednak, że nie widzi albo widzi nie to, co jest, a to, co chce widzieć.
Zobaczyć nie jest łatwo. A jednak się ujrzały.
Cud? Przeznaczenie? Nie. Samotność i pragnienie. W jednym miejscu i o jednym czasie, ale w dwóch sercach.
Czy więc mogły się nie znaleźć? Mogły. Tak łatwo przeoczyć to, co ważne. Mimo pragnienia. I mimo samotności.
Bo nikt już nie słucha serca. Bez skupienia na nim uwagi i tak jakoś sobie radzi. Bije, tłucze się, łomocze. Nie potrzebuje przyzwolenia. Radzi sobie samo.
Może dlatego nikt go nie pyta o zdanie? Jest jak stary wygodny mebel, bez którego życia sobie nie można wyobrazić, ale o którym na co dzień się nie pamięta, bo i po co?
Serce jest dziwne. Wie swoje i przez to czasem potrafi napytać biedy, więc bezpieczniej udawać, że go nie ma, a jeśli się upomni, to zlekceważyć. Nie umiera od tego. Bije nadal. Czasem tylko boli, ale z tym też da się żyć.
Dziwne. Bólem napomina. Wie swoje. A tu nie pora na znajdowanie, bo tyle spraw ważnych na głowie, tyle zadań, problemów. Droga życia. Trzeba przejść. I iść przed siebie, bez oglądania się na boki, bez wsłuchiwania się w to, co się gdzieś tam tłucze. Bo jeszcze wykrzyczy pragnienia i napyta biedy.
Ciiicho więc. Cichutko. Na paluszkach się przemknąć, by nie obudzić samotności. By nie zabolało, bo tyle do zrobienia...
Słucham? Jak się skończyło? Czy one się spotkały? Czy są blisko?
Nie pytajcie mnie. Zapytajcie... Zapytaj o to swoje serce.

Basia Smal