Siedziba Ludzka, dotąd gwarna i wesoła, posmutniała od tęsknoty, która rozpanoszyła się w niejednym domostwie. Westchnieniom końca nie było, więc mgła nimi wzniecona pałętała się każdego ranka po uliczkach i zaułkach. I tym razem to mężczyźni zgrzytali po cichu zębami, mieląc w nich niecenzuralne słowa na wspomnienie pięknego Przybysza. Domagali się też gremialnie coraz to nowych potraw na obiad, co zapędzało niewiasty do roboty bardziej skutecznie niż wyrażana jawnie frustracja. Jednak ile można jeść? Poszli więc po radę do najstarszego starca, jakiego udało im się znaleźć. Ten kazał im nazbierać kwiatów leśnych i łąkowych i wić z nich obfite bukiety, które następnie należało cyklicznie ofiarowywać swoim damom. Spojrzeli na niego jak na wariata, którym przecież po trosze i był i odeszli zniesmaczeni, łypiąc złym okiem na rosnące wokół zielsko. Jeden czy drugi nawet wypatrzył coś, co uznał za kwiat, ale ponieważ był w gronie kumpli, więc się po to coś nie schylił. A potem przetłumaczył sobie, że nie będzie się wygłupiał w efekcie czego mgła codziennie się pojawiała, snując się co prawda przy samej ziemi, ale jednak. Siedlisko czekało. Połowa na zniknięcie mgły a druga - na pięknego Przybysza. Jedno nie znikało a drugie się nie pojawiało. Trwała sytuacja patowa i nikt nie miał bladego pojęcia jak z niej wybrnąć. Rozwiązanie pojawiło się samo jak to zwykle z rozwiązaniami bywa. Pewnego ranka powiał silny wiatr, który przegnał mgłę. To poprawiło humor mężczyznom i dzięki temu milej spojrzeli na kobiety. Tu i tam pojawiło się nawet jakieś ciepłe słowo, które w połączeniu z długim czasem jaki upłynął od wyjazdu Przybysza zrobiło swoje. Kobietom wrócił rozum a do siedziby ludzkiej - spokój. Wiatr na wszelki wypadek wiał jeszcze trzy kolejne dni a potem eksperymentalnie ucichł - mgła nie powróciła. Wszyscy odetchnęli z ulgą, ale delikatnie, żeby znów tumanu nie wywołać. I dni zaczęły biec swoim torem aż do pewnego pięknego słonecznego poranka, kiedy to w Siedzibie Ludzkiej echem poniosło znajome klapanie kopyt. Wszyscy dech wstrzymali i wpatrzyli się w stronę skąd ów dźwięk się pojawił. Za chwil parę ujrzano znanego już Przybysza i jego nie mniej znanego wierzchowca. Wracali z lasu. Na oko cali i zdrowi. Mieszkańcy Siedziby Ludzkiej łypali podejrzliwie, ale niczego nie udało im się dojrzeć. Przybysz znów przybył a potem powtórzył znany sobie i innym scenariusz: gospoda, uśmiech, jedzenie, brzęczące monety, pogaduchy przy kominku. Tylko uszy mu już nie płonęły. Zamiast tego na ustach wykwitł, i tam pozostał, tajemniczy uśmiech, znawcom i światowcom przywodzący na myśl pewien portret namalowany przez pewnego włoskiego mistrza pędzla. Ciekawość tym razem piekła uszy mieszkańcom. Jednak na, niby z głupia frant, zadawane podchwytliwe pytania Przybysz nie odpowiadał, nie rozstając się już ani na chwilę z tym denerwującym uśmieszkiem. Panny z miejsca się więc obraziły. Mężatki uznały, że wcale z niego nie taki piękniś jak to niektórzy kiedyś mówili. A całą resztę cholera brała od tej tajemnicy. W dodatku Przybysza nie miał kto pogonić do wyniesienia śmieci czy rąbania drew. Kwas narastał niepostrzeżenie. I znów wiatr przyszedł z pomocą. Pewnego wieczora przywiał od strony lasu swąd spalenizny...
Basia Smal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz