sobota, 30 marca 2013

Czas zatrzymany


Czas świąteczny jest jak głęboki oddech. Głęboki i spokojny. Takie potężne dotlenienie. Dostarczenie sobie czegoś, bez czego żyć nie sposób. Czas oderwania od codzienności a czasem od... rzeczywistości. I chociaż brzmi może nie najlepiej, zwłaszcza dla tych, stąpających twardo po ziemi, to jednak jest konieczny. Właśnie jak łyk świeżego powietrza po duchocie zwyczajności. Nie sądzę, by było coś złego w tym, że się na chwilę oderwiemy od ziemi i trochę sobie polatamy :) Z własnego doświadczenia wiem, że jak się długo chodzi, to w końcu nogi bolą. A świętowanie to zatrzymanie się w miejscu pięknym i spokojnym. Takim, z którego rozciąga się śliczny widok i gdzie budzą się dobre emocje.

Jak dobrze poczuć się... dobrze! I właśnie tego Wam, i sobie, życzę na ten kolejny świąteczny czas - dobrego samopoczucia, głębokiego oddechu, który rozjaśni umysł i uspokoi serce i pozwoli spojrzeć na wszystko po nowemu a także tego wszystkiego, czego naprawdę bardzo pragniecie - niech się Wam spełni :)
Basia

środa, 27 marca 2013

Czego ci brak?

Znasz to? Chwila za chwilą. Dzień za dniem. Tygodnie przechodzą w miesiące. Mijają lata. Życie miga przed oczami wypełnione po brzegi, zapchane obowiązkami, terminami nie do przekroczenia i koniecznościami, od których nie ma ucieczki. I tylko z małymi lukami na oddech, żeby nie zwariować. Niby fajna, ciekawa droga. Niegłupie życie. Sukcesy nie są rzadkością, bo chociaż może nie spektakularne, to jednak obecne a to już coś. Plany do zrealizowania jakoś się realizują. Puste strony zapełniają. Pomysły pchają drzwiami i oknami. A jak się zdarzy zakręt, to odrobina przytomności umysłu i da się go pokonać a do tego przetrwać w całkiem dobrej formie. Tu coś miłego, tam coś innego, żeby nudy nie było. Jakiś wyjazd, jakaś znajomość. Trochę przyjemności, odrobina bólu. Zwykłość codzienności i odświętna odskocznia od niej. Czas dla siebie i trochę z innymi, ale to też raczej dla siebie, więc szukanie czegoś, żeby potem móc spokojnie patrzeć sobie w oczy w lustrze. Coś dla ciała, chwila dla duszy. Jakieś drzwi się zamyka za sobą po to, by móc otworzyć te na wprost. Bywa czas na zmiany i czas bez nich. Jak tu nie wychodzi, to tam wyjdzie na pewno, żeby tylko... nie wyjść na durnia. Sposoby na nudę, na randkę, na wypoczynek i na samego siebie, żeby chciało się chcieć. Poranny rytuał i wieczorny bałagan. Dzień jak co dzień albo zaskakująco inny. Podróże, bo kształcą i samokształcenie, bo rozwija. Nowy język, nowa znajomość, nowa droga do starego celu. Być lepiej niż mieć, ale nie mieć jest źle, więc jednak mieć, żeby jakoś być. Szukanie dziury w całym i sposobu jak ją załatać, by jednak było całe. Kolekcjonowanie marzeń, bo ze spełnianiem to nie zawsze się da. No i dbanie, by skrzydła rozwijać, bo latanie jest fajne. Patrzenie w dal i przed siebie, żeby znaleźć tę kropkę na horyzoncie, do której na pewno się dojdzie. Kiedyś, ale jednak. Po drodze coś się zdobędzie, zaliczy, zmieni i poczuje dumę. Nawet kłody rzucane pod nogi jakoś się w końcu pokona. Życie ostatecznie, tak? No tak - życie. Jakieś jest. Zawsze jakieś jest. I nie czepiam się, że nie takie jak mogłoby być, bo nie wiem jakie być powinno. Mam tylko pytanie: nie doskwiera Ci jakiś brak? Coś nie uwiera stale jak maleńki kamyczek na samym dnie buta? Taki naprawdę maciupeńki, ale jednak jest. To jak? Jest? I nie wiesz co to takiego, prawda? Powiedzieć? Nie wiem na pewno, więc może też tylko zapytam: kochasz?
Basia Smal

wtorek, 26 marca 2013

Czego naprawdę chcesz?

Czy zdarza Ci się, że chociaż starasz się i wkładasz sporo wysiłku w to, co robisz, czym żyjesz, to i tak czujesz się niespełniony? Próbujesz dać sobie z tym radę. Walczysz sam ze sobą, z własnymi emocjami, które Cię wduszają w ziemię. Mówisz sobie, że jest dobrze a będzie jeszcze lepiej. Na pewno, bo przecież musi. Miotasz się i wściekasz na samego siebie. Próbujesz coś z tym zrobić. Coś zrobić ze sobą, żeby nie czuć się źle, żeby w końcu było w Tobie spokojnie. Bo ile można znosić taką szarpaninę? Człowiek jest jak okręt. Może sobie trochę popływać i nawet to lubi. Da radę stawić czoła jakiejś jednej czy drugiej burzy, ale potem ma ochotę postać sobie w jakimś przytulnym zacisznym kącie portu, gdzie mu nikt głowy nie zawraca. Później znów można popływać. Jednak jak stale jest się miotanym sztormem, to traci się nadzieję na ujrzenie lądu, nawet jakiegokolwiek, nawet takiego bez zacisznego portu. No i szkody wyrządzone przez burzę są coraz większe. Dziur ma się w sobie więcej i więcej. Coś tam jest połamane, zniszczone. Wszystko skrzypi i zgrzyta. A na głowę leją się tony zimnej, słonej wody. Życie miota niejednym z nas. Nie dam odpowiedzi na pytanie "dlaczego?". Wiem tylko, że można się temu poddać i można z tym walczyć. I nie chodzi mi o walkę z przeciwnościami, bo to czasem walka z wiatrakami, ale o zmaganie się samemu z sobą na temat tego, czego naprawdę chcę. Wydaje mi się, że u podstaw takiego miotania się po życiu leży właśnie to, że nie odpowiedzieliśmy sobie jasno i dokładnie na to pytanie. Z różnych powodów. Jednym z nich, jak sądzę, jest to, że odpowiadamy nie tak jak byśmy chcieli a jak trzeba, bo taka moda, tak się powinno, tak inni robią, mówią, żyją. Nie jest łatwo po swojemu, ale tylko w ten sposób można płynąć spokojnie i przetrwać niejedną burzę, bo... człowiek wie w jakim kierunku zmierza, więc jedna burza czy dwie tego nie zmieni. Ktoś mi opowiadał kiedyś o pewnym mężczyźnie, który żył sobie całkiem dobrze i miał się także dobrze. Aż razu pewnego rzucił to swoje "dobrze" i wyjechał gdzieś na jakieś odludzie. Tam zamieszkał i nareszcie był szczęśliwy, bo to było w końcu jego "dobrze" a tamto wcześniejsze należało do kogoś innego, kim tak naprawdę nie był. W ocenie kogoś z zewnątrz zamienił wspaniałe życie na zdecydowanie gorsze a on odnalazł w tym swoje szczęście, bo po prostu odpowiedział sobie na pytanie "czego ja naprawdę chcę?". Nie jest łatwo zbadać swoje serce i zobaczyć, co czuję, czego pragnę najmocniej, z czego nie chcę nigdy zrezygnować, o co będę walczyć do upadłego, do ostatniego tchu. Jednak warto, bo tylko wtedy można dać sobie szansę na spełnienie mimo kłód pod nogami i innych przeciwności, bez których nie ma życia. Jedno w tym wszystkim jest ważne - to "naprawdę". Powodzenia :)
Basia Smal

niedziela, 24 marca 2013

Opowieści o pannie i rycerzu część czwarta - ostatnia

No i wreszcie było tak: on poczuł, że ma dość. Ona poczuła swąd spalenizny i w ostatniej chwili dopadła gara z dżemem śliwkowym, ratując co się dało. On wyprowadził ze stajni konia i, pokonując w sobie traumę, dosiadł go. Ona pokonała biegiem schody z sutereny do głównego hallu i, przerywając złowieszczą zasiedziałą ciszę, wykrzyczała co dała radę przez ściśnięte gardło. On udał, że jest szlachetny i słowa nie powiedział, ale aż iskry poszły od zgrzytających zębów. Ona zagryzła palce z bólu, udając, że to z wściekłości. On ruszył z kopyta, nie oglądając się za siebie. Ona ruszyła z miejsca, żeby zdążyć zatrzasnąć za nim bramę nim jej minie gniew. On już był daleko, kiedy wreszcie popatrzył za siebie. Zobaczył tylko tuman kurzu, który litościwie przesłonił przeszłość. Ona biegała po opustoszałym zamku, rzucając wszystkim co jej wpadło w ręce a kiedy poczuła się wyczerpana spojrzała przez zakurzone okno w wieży. Zobaczyła tylko mgłę, która tajemniczo przysłaniała horyzont. Wystraszona cisza siedziała w najdalszym kącie podwórka i zastanawiała się czy dobrze zrobi jeśli już teraz się stąd wyniesie, bo miało się ku zachodowi. Jednak odważnie ruszyła boczną bramą przed siebie i jak na razie zamieszkała w pobliskim lesie. Życie wzięło się w garść i pozostawione samo sobie postanowiło działać. W efekcie już nazajutrz zamek tętnił gwarem i z szybkością niespotykaną w jego wieku zmieniał swoje oblicze. Doszło do tego, iż zasłynął jako miejsce przyjazne i przytulne. Ściągały więc do niego liczne rzesze spragnionych jednego i drugiego a on powoli pękał w szwach, ale postanowił się nie poddawać. Dobudował sobie nowe skrzydło, by pomieścić wszystkich i mieć jeszcze sporo miejsca na całą resztę. Ona przechadzała się po nim, dumnie potrząsając krótkimi loczkami okalającymi jej twarz, bo także poddała się zmianom i ścięła włosy oraz zamieniła zwiewne suknie na obcisłe spodnie. Szło nowe a wraz z nim przyszła nadzieja. Zazieleniło się od niej wokół, co z kolei przyciągnęło radość i śmiech. Skuszony jego perlistymi dźwiękami zawitał pewnego dnia w pobliże zamku pewien rycerz na białym koniu. Przyjechał, zobaczył, został. Ona uznała odtąd biel za swój kolor przewodni. On obiecał nigdy nawet nie myśleć o wojnie. Ona uwierzyła. On dotrzymał słowa. A życie odetchnęło z ulgą i postanowiło zostać tu na długo, zapraszając, czekające aż dotąd cierpliwie na swoje pięć minut, szczęście.
Basia Smal

czwartek, 21 marca 2013

Osamotnienie jest ułudą

Czy wiesz, że nigdy nie jesteś sam? I mówię tu tylko i wyłącznie o obecności jakiegoś człowieka obok. Jego serca przy Twoim. Zapominamy o tym a może raczej ślepniemy na tę prawdę. Nie wiem czemu, ale przestajemy widzieć to, co i tak jest. Oglądałam kiedyś film "Miasto ślepców". Mocny, poruszający i, nomen omen, dający po oczach. Ludzie po kolei, zdawałoby się bez powodu, tracili wzrok. No i się działo! Bo po omacku można, jak się okazuje, nieźle narozrabiać. Łatwo skrzywdzić siebie czy kogoś. Bo nie widzi się skutków? Nie widać bólu w czyichś oczach? Nie wiem. Może i tak. Takie ranienie na odległość jest zapewne nietrudne. W każdym razie, nie widząc, popełnia się ogromnie dużo błędów. Można chociażby nie zauważyć, że ktoś stoi obok, blisko. Że po prostu jest. Nie zawsze jest to fizyczna obecność i pewnie dlatego łatwo ją przeoczyć. I łatwo o złudzenie samotności. A potem leci lawina goryczy i pretensji. W tym filmie ktoś jeden nie oślepł. Widział wszystko i w końcu, co nie jest trudne do przewidzenia, właśnie ten ktoś był dla innych ostoją i oparciem. Widzący tak mają. Mogą powiedzieć innym jak jest. Mogą poprowadzić, wskazać kierunek. To chyba niegłupie szukać takich ludzi. Ja w każdym razie rozglądam się za nimi, żeby jakby co, kiedy mnie oślepi, było na kim się oprzeć. Bo ludzie potrafią jedno i drugie - dotknąć boleśnie i ocalić. O tym też zapominamy. O tej dwoistości naszej natury. A z tym uczuciem samotności to jest tak, że chociaż wydaje się inaczej, to nie mamy wówczas problemu z innymi, z ich brakiem. Mamy problem ze sobą - to my przestajemy widzieć. Samotność jest skutkiem zanurzania się w siebie i niedostrzegania innych. Jest "samoskazaniem". Wyrokiem na sobie wydanym przez siebie samego. To nie inni nas opuszczają. To my odchodzimy. Pewnie czasem ze zrozumiałych i sensownych powodów, ale tak to naprawdę wygląda. Jeśli odpychasz od siebie ludzi, to oni nie będą się na siłę i bez końca do Ciebie wpraszać. Nikt z nas nie chce znaleźć się tam, gdzie go nie chcą, prawda? I chociaż nigdy nie zastąpi się jednego człowieka drugim, to jest nas przecież tak wielu, że o samotności możemy zapomnieć. W końcu zawsze będziesz ważny dla kogoś. Prędzej czy później, ale tak się stanie na pewno. Może nawet tak jest nieustannie, ale skoro okresowo wszyscy najwyraźniej ślepniemy, to po prostu czasami tego nie widzimy i tyle. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Czasem warto zmienić miejsce tego swojego siedzenia a może wówczas... oczy się otworzą?
Basia Smal

piątek, 15 marca 2013

Baśń o Czaro Dziejce (cz.2)

Siedziba Ludzka, dotąd gwarna i wesoła, posmutniała od tęsknoty, która rozpanoszyła się w niejednym domostwie. Westchnieniom końca nie było, więc mgła nimi wzniecona pałętała się każdego ranka po uliczkach i zaułkach. I tym razem to mężczyźni zgrzytali po cichu zębami, mieląc w nich niecenzuralne słowa na wspomnienie pięknego Przybysza. Domagali się też gremialnie coraz to nowych potraw na obiad, co zapędzało niewiasty do roboty bardziej skutecznie niż wyrażana jawnie frustracja. Jednak ile można jeść? Poszli więc po radę do najstarszego starca, jakiego udało im się znaleźć. Ten kazał im nazbierać kwiatów leśnych i łąkowych i wić z nich obfite bukiety, które następnie należało cyklicznie ofiarowywać swoim damom. Spojrzeli na niego jak na wariata, którym przecież po trosze i był i odeszli zniesmaczeni, łypiąc złym okiem na rosnące wokół zielsko. Jeden czy drugi nawet wypatrzył coś, co uznał za kwiat, ale ponieważ był w gronie kumpli, więc się po to coś nie schylił. A potem przetłumaczył sobie, że nie będzie się wygłupiał w efekcie czego mgła codziennie się pojawiała, snując się co prawda przy samej ziemi, ale jednak. Siedlisko czekało. Połowa na zniknięcie mgły a druga - na pięknego Przybysza. Jedno nie znikało a drugie się nie pojawiało. Trwała sytuacja patowa i nikt nie miał bladego pojęcia jak z niej wybrnąć. Rozwiązanie pojawiło się samo jak to zwykle z rozwiązaniami bywa. Pewnego ranka powiał silny wiatr, który przegnał mgłę. To poprawiło humor mężczyznom i dzięki temu milej spojrzeli na kobiety. Tu i tam pojawiło się nawet jakieś ciepłe słowo, które w połączeniu z długim czasem jaki upłynął od wyjazdu Przybysza zrobiło swoje. Kobietom wrócił rozum a do siedziby ludzkiej - spokój. Wiatr na wszelki wypadek wiał jeszcze trzy kolejne dni a potem eksperymentalnie ucichł - mgła nie powróciła. Wszyscy odetchnęli z ulgą, ale delikatnie, żeby znów tumanu nie wywołać. I dni zaczęły biec swoim torem aż do pewnego pięknego słonecznego poranka, kiedy to w Siedzibie Ludzkiej echem poniosło znajome klapanie kopyt. Wszyscy dech wstrzymali i wpatrzyli się w stronę skąd ów dźwięk się pojawił. Za chwil parę ujrzano znanego już Przybysza i jego nie mniej znanego wierzchowca. Wracali z lasu. Na oko cali i zdrowi. Mieszkańcy Siedziby Ludzkiej łypali podejrzliwie, ale niczego nie udało im się dojrzeć. Przybysz znów przybył a potem powtórzył znany sobie i innym scenariusz: gospoda, uśmiech, jedzenie, brzęczące monety, pogaduchy przy kominku. Tylko uszy mu już nie płonęły. Zamiast tego na ustach wykwitł, i tam pozostał, tajemniczy uśmiech, znawcom i światowcom przywodzący na myśl pewien portret namalowany przez pewnego włoskiego mistrza pędzla. Ciekawość tym razem piekła uszy mieszkańcom. Jednak na, niby z głupia frant, zadawane podchwytliwe pytania Przybysz nie odpowiadał, nie rozstając się już ani na chwilę z tym denerwującym uśmieszkiem. Panny z miejsca się więc obraziły. Mężatki uznały, że wcale z niego nie taki piękniś jak to niektórzy kiedyś mówili. A całą resztę cholera brała od tej tajemnicy. W dodatku Przybysza nie miał kto pogonić do wyniesienia śmieci czy rąbania drew. Kwas narastał niepostrzeżenie. I znów wiatr przyszedł z pomocą. Pewnego wieczora przywiał od strony lasu swąd spalenizny...
Basia Smal

poniedziałek, 11 marca 2013

Moje wędrówki po Europie. Lizbona, czyli kontrasty

Z Warszawy do Lizbony leci się całe cztery godziny. W połowie miałam dosyć (ile można czytać i słuchać muzyki?!) a cały czas nadzieję, że miejsce docelowe mi to wynagrodzi. Och, jak się okazało - z nawiązką.
Oto widok z hotelowego okna:

A lekko w prawo:

Kontrasty. Całe miasto jest ich pełne, o czym się za chwilę przekonacie. Najpierw jednak ogólne wrażenia.
Lizbona to morze czerwonych dachów:

I strome, czasem niemal nieprawdopodobnie strome, ulice:

Poza tym wyłożone kolorowymi kafelkami fronty kamienic albo chociażby utworzone z porcelany dwubarwne "obrazy" umieszczone obok okna czy drzwi:


To także ciasne uliczki i zaułki starego miasta z powiewającym na wietrze praniem i tramwajem przejeżdżającym tuż przed oknem:


I niezwykła katedra - muzeum, która w czasie jednego z trzęsień ziemi straciła dach i... tak zostało. Jest jak... garnek bez pokrywki:


No i wszechobecna drobna i bardzo śliska kostka, którą wyłożone są chodniki i place, tworząc czasem śliczne wzory (niestety bywa, że faluje na nierównym podłożu, więc buty na wyższym obcasie są sporym zagrożeniem dla życia):


Lizbona to też wyśpiewywane dramatycznym głosem fado - przepiękna muzyka, która całkiem mnie zauroczyła i... toaleta dla panów na świeżym powietrzu umieszczona beztrosko w zaułku murów zamku Maurów (która także w dość specjalny sposób jest w stanie... hm... zauroczyć) :

A zamek wygląda jak z bajki - grube mury z kamienia, kilka wewnętrznych dziedzińców, jakieś mostki tu i tam i tak dalej. Zresztą sami zobaczcie:


To miasto to także niezwykła, zaskakująca swoim kunsztem, architektura starych kamienic:

I najbardziej stroma ulica jaką kiedykolwiek widziałam, po której jeździ jedyny w swoim rodzaju tramwaj-winda:

 To też piękne nowoczesne budynki oszałamiające swoją oryginalnością i rozmachem:

I widziani tu i tam pucybuci:

To skrząca się w słońcu zatoka ze ślicznym eleganckim mostem, łączącym obie części miasta:

I bieda sąsiadująca z bogactwem, co nie robi wrażenia tak na jednym jak i na drugim:


I ludzie - uśmiechnięci i życzliwi, otwarci i uprzejmi. To też pyszne ciastka z budyniowym nadzieniem, którym nie sposób się oprzeć oraz wszędzie panosząca się porcelana i korek. I ulice w kółko z góry na dół i z dołu pod górę a rzadko po równym. Dlatego, żeby naprawdę zobaczyć Lizbonę, konieczne są wygodne buty, bo najlepiej chodzić piechotą gdzie się da. Wtedy można w pełni doświadczyć niezwykłego uroku tego miasta, do którego bardzo bym chciała jeszcze kiedyś wrócić, by znów pobyć w miejscu niezwykłym, urokliwym i zaskakującym jak fado zaśpiewane przez obsługujących gości kelnerkę w jednej z restauracji na starym mieście czy taki oto widok:
  Basia Smal

czwartek, 7 marca 2013

Wędrowanie

Droga życia. Ładne określenie, prawda? Sugestywne. Od razu rodzą się przed oczami obrazy, które pomagają zobaczyć, nazwać, zrozumieć. Każdy ma inną drogę. Inną, bo swoją własną. Nawet jeśli podobną do tego obok, to i tak ta droga należy tylko do jednego człowieka. Z postrzeganiem swojej drogi życia bywa czasem tak, że jawi nam się ona jako przypadek. Coś w rodzaju "nie było innego wyjścia". Czyli jeśli nie coś tam, to może nie byłoby mnie na tej a nie innej drodze. Coś mnie na nią wepchnęło, wkopało, postawiło no to... idę. Jednak takie patrzenie sugeruje, że człowiek czasem bywa pozbawiony rozumu i woli skoro "samo mu się" robi to czy owo. A to nieprawda. Nawet jeśli nam się nie podoba taka myśl to i tak prawdą jest, że dokonujemy wyborów. Nieustannie. Nic "samo" się w naszym życiu nie robi. To zawsze nasza decyzja. Bardziej lub mniej świadoma, ale i tak jest. Nie wiem jak Wam, ale mnie nie zawsze się podoba ta prawda. Bo po prostu wolałabym nie dźwigać na sobie aż tyle odpowiedzialności. Wygodniej mi byłoby powiedzieć sobie, że to nie ja, że to jakiś "on" czy "ona" zadecydowali no a ja się tylko co najwyżej  męczę z konsekwencjami czyjejś decyzji co do mojego życia. W tym momencie może mi ktoś powiedzieć, że przecież jest tyle przypadków, że gdyby nie one... itd. Nie neguję ich istnienia, ale ja nie o tym. Mówię tylko, że stając w obliczu tego czy owego, nawet jeśli jest to coś w rodzaju gromu z jasnego nieba, zawsze mam wybór. Po prostu nie widzimy tego w ten sposób. Może nie chcemy widzieć. Może nie umiemy zobaczyć. Może coś tam jeszcze. Nie zmienia to jednak faktu jakim jest istnienie w każdym z nas wolnej woli. Nawet nakaz jaki słyszymy z zewnątrz i jakiemu się poddajemy jest zawsze propozycją i niczym innym. Zawsze mogę mu się nie poddać, chociaż mówię sobie, że nie mogę, bo mi z takim mówieniem łatwiej. Jest, jakby co, zwalić na kogo winę za coś, co się nie udało. Bo gdyby nie to, to... A jesteś pewien? Bo ja nie.  I nie wiem czy w ogóle mówienie o czyjejś winie jest sensowne. Wybory to wybory. Bywają obarczone błędem. Nie jestem też pewna czy znalazłabym kogokolwiek, kto nie borykałby się z różnymi problemami na drodze swojego życia. I wtedy łatwo o "gdybanie" i myślenie życzeniowe. Ludzkie. Nie jest nam łatwo iść, chociaż niby to umiemy. Przecież kuszą inne drogi albo chociażby pobocza czy coś, co się widzi w trakcie wędrówki. Najtrudniejsza jest konsekwencja, wytrwanie. I nie mówię teraz o Twoim czy Twoim życiu albo o czyimś jeszcze. Mówię o sobie, tylko o sobie, bo tylko o tym mi wolno. Cóż, człowiekiem jestem... Przepraszam tych, których moje człowieczeństwo gorszy, męczy, drażni, denerwuje czy niecierpliwi. Nie mam usprawiedliwienia.
Basia Smal

środa, 6 marca 2013

Przedwiośnie

Ociepliło się, pojaśniało, idzie wiosna. Odmarzają kałuże i serca. Aż chce się żyć. Kiedyś gdzieś usłyszałam, że zima jest jak śmierć na próbę albo przynajmniej jej przedsionek - zamieranie. A kiedy mija, to czujemy się jakbyśmy dostali kolejną szansę. Czekam więc z utęsknieniem na pierwszy wiosenny deszcz, bo śnieg jak pada to w takim zarozumiałym milczeniu i jak nie popatrzysz to nie wiesz czy on jest czy nie a deszczu nie trzeba się domyślać i za tę oczywistość go lubię. I na burzę czekam, bo nie mam nic przeciwko temu, by natura objawiała swoją siłę. Chociaż teraz, gdy obok mnie zakończono budowę nowego osiedla, nie będę już oglądać nieprawdopodobnego widowiska jakim było ustawianie się wszystkich dźwigów w jednej linii, zgodnie z kierunkiem wiatru, na spotkanie żywiołu. Pamiętam jak razu pewnego piorun walnął w jeden z nich a potem biedny operator krzyczał z góry do kolegów na budowie, że "k..., ale nic nie działa!". No, folklor jednym słowem. Za to na pewno pokażą się znów w moich tujach te niezwykle przystojne pająki (są w poprzeczne jasne i ciemne paski - cudo!), które tkają ogromne połacie pajęczyn, łapiących w swoje sieci wielkie krople porannej rosy. No i pewnie jak co roku przylecą na mój ogród szpaki, żeby dziobać ziemię w poszukiwaniu jedzonka a ja potem będę mieć miliony dziurek w trawie. I może ponownie będzie mnie budzić w niedzielne poranki takie "tiu, tiu, tiu" w wykonaniu jakiejś fauny skrzydlatej, której nazwać nie umiem. No i oczywiście znów co miesiąc będę jeździć na kilka dni do, kochana M., Twojego miasta, które kiedyś było też moje i chodzić tam będę wszędzie na piechotę i to koniecznie tak, żeby przejść obok mojej Alma Mater, by ją pozdrowić. A potem dalej aż do Bramy i za nią zapaść się w jeden z foteli Akwareli, żeby wypić w spokoju wielki kubek pysznej herbaty. A później na targu staroci kupić sobie jeszcze jeden talerzyk z widoczkiem do mojej  kolekcji. No i móc stamtąd na jeden dzień wpaść do mojego rodzinnego miasta, gdzie są ulice biegnące stromo z dołu do góry albo z góry na dół, zależnie od tego jak się patrzy i gdzie z parku na Górze rozciąga się przecudna panorama. I wypić kawę w domu mojej ukochanej przyjaciółki "od zawsze" (pozdrawiam B.!). Och, jak mi tego trzeba! No i błękitu nieba a nie jego szarości. I zieleni wokół też mi trzeba. No, dalej wiosno, rusz nie powiem co i przybywaj! :)
Basia Smal

poniedziałek, 4 marca 2013

Strata

Zastanawiam się, co mogę zrobić, żeby nie utracić tego, co mam i co cenię. Tych wszystkich ważności w moim życiu, bez których byłoby ono nie tym, czym jest. Nagromadziło się tego sporo przez lata - ludzie, sprawy i rzeczy. Pewnie przyjdą z czasem jeszcze inne. Otaczają mnie i dają poczucie spełnienia albo na nie nadzieję. Dlatego nie chcę tego tracić. A wiem, że o to łatwo. Ludzkie życie jest kruche. Ludzkie emocje bywają gwałtowne. Słowa - niezręczne i raniące. I może potem nie być odwrotu. Tyle starań potrzeba, by coś trwało. Tyle wysiłku. I ciągłego pamiętania, by go podejmować wciąż na nowo. Kiedy pojawia się jakaś cenność to ma się wrażenie, że pozostanie na zawsze, bo skoro się zjawiła... skoro nie bez powodu zaistniała to i będzie trwać, bo ten powód nam to zagwarantuje. No tak. Marzenia z rodzaju "stoliczku nakryj się!". A życie swoją drogą. Kto tego nie doświadczył, prawda? Coś znika jak płomień, zdmuchniętej przez nagły podmuch wiatru, świeczki. Albo zanika jak płowiejąca z czasem stara fotografia.
Utrata. Okropna rzecz. Jeśli dotyczy szansy na coś, to pojawia się nadzieja na następną, chociaż bywa przecież różnie. Jeśli coś się zniszczyło, to może jeszcze uda się naprawić, ale człowiek... To, co pomiędzy nami... Te wszystkie subtelności, niuanse, delikatność relacji... Łatwo o błąd. Z drugiej strony jeśli jakaś relacja jest tak krucha, że byle co ją zniszczy to może i nie jest ona warta starań, by trwała. Jeśli trzeba aż niemal nadludzkiego wysiłku, by coś istniało to może to znak, że to nie ma sensu? Bo jak coś między ludźmi jest mocne to byle co tego nie zdmuchnie. A błędy są wpisane w nas, w to, co robimy, mówimy, jak żyjemy. Nie da się wiecznie na paluszkach...
W jednej z ostatnich arii opery Pucciniego "Tosca" główny bohater, wiedząc, że niedługo umrze woła z głębi serca, że nigdy nie kochał życia bardziej niż w tej chwili. Tyle dramatyzmu jest w tej przejmującej arii (E lucevan le stelle), że budzą się dreszcze. On już wie, czym jest utrata. Krzyczy o tym, bo tylko ten krzyk mu pozostał. Nie chciałabym doświadczyć czegoś podobnego. Dlatego drżę o to, co mam, co mogę mieć. Jednak czy ma sens żyć z takim wewnętrznym drżeniem? Przecież może mi to zabrać całą urodę życia. I chcąc zachować coś, o co drżę... stracę piękno istnienia. Ech, można się zagmatwać.
Basia Smal