poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Baśń o Czaro Dziejce (cz.3)

Kopnął się kto żyw w Siedzibie Ludzkiej w stronę lasu, by zobaczyć czy to, co myślą jest tym, co jest. Gęsty tłum cisnął się na obrzeżach rozległej łąki, za którą rozciągała się już leśna gęstwina. Nikt jakoś nie miał ochoty się w nią zagłębić. Czekano. I nagle... O! Zawołało jakieś dziecię, palcem wskazując miejsce wśród krzaków, skąd, i to już wyraźnie zobaczyli wszyscy, sączyła się wąska strużka dymu. Dwu czy trzech odważnych podeszło i rozgarnęło kłujące gałęzie. I oto oczom wszystkich ukazał się śpiący przy maleńkim ognisku niepozorny człeczyna. Zdumienie odebrało wszystkim mowę. Nie tego się spodziewali. Frustracja spowodowana rozczarowaniem znalazła ujście w pełnym oburzenia krzyku. Człeczyna jak leżał tak zerwał się na równe nogi, przecierając zaspane oczy. A mieszkańcy Siedziby Ludzkiej jak jeden mąż wydzierali się na niego, pytając czy naprawdę nie słyszał nic a nic o przepisach BHP, że tak beztrosko rozpalił ognisko w lesie? I czy nie wie, głupek jeden, że za to jest mandacik? I dalej w tym guście. Człeczyna jak stał tak usiadł przerażony na wieść o zbrodni, której się był dopuścił. Nawet zaczął trochę popłakiwać, ale zaraz znów wrzask się podniósł, żeby nie manipulował otoczenia, więc ucichł. Harmider trwałby może i dłużej, gdyby nie Przybysz, który dopiero teraz pojawił się na miejscu zamieszania. Huknął głosem potężnym raz a dobrze a gdy zdumieni siłą jego płuc mieszkańcy umilkli w mig rozwiązał sprawę. Dał minutę człeczynie na wyjaśnienia. Potem dał mu do zrozumienia, co o nim myśli. A na koniec powiedział, by dać biedakowi spokój, bo on i tak już nigdy więcej i w ogóle. Po czym, nie czekając aż zgromadzenie ochłonie kazał paru chłopakom zasypać ognisko, zagarnął człeczynę jednym ramieniem a właścicielkę gospody drugim i skierował się do Siedziby Ludzkiej, rozprawiając żywo po drodze, by odwrócić uwagę w inną stronę.
Nie wiadomo jak cała sprawa by się skończyła, gdyby nie pewne zdarzenie. Otóż, to samo spostrzegawcze dziecię znów wyciągnęło rączynę i wskazało w głąb lasu, mówiąc swoje odkrywcze "O!". Kiedy inni popatrzyli w tamtym kierunku ucichli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pomiędzy zielenią liści majaczył bowiem cień - nie cień jakby ludzkiej postaci. Niektórzy dostrzegli kruczą czerń długich loków, inni - blask pięknych oczu, a pozostali zaklinali się, że ujrzeli łagodny gest pozdrowienia uczyniony białą dłonią. Za chwilę wszystko skryły gałęzie i liście. Mieszkańcom wrócił oddech a niektórym nawet głos. Odchodzili jednak powoli, z ociąganiem. Ten i ów zerknął jeszcze raz lub dwa w leśny gąszcz a nie widząc już niczego udawał, że to tak tylko mimochodem i bez powodu. Spokój także powoli wracał na swoje miejsce. I jak to zwykle bywa nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mieszkańcy mieli o czym rozprawiać przez tydzień, póki przyłapanie karczmarki na niecnych figlach z jednym z jej gości nie odsunęło wydarzenia w cień. No i Siedziba zyskała nowego mieszkańca, bo człeczyna okazał się wcale zręcznym balwierzem, który znał się na przypiekaniu loków jak mało kto. Odtąd więc nadobne mieszkanki Siedziby Ludzkiej ganiały do niego regularnie, stanowczo twierdząc, że to nie z powodu widzianych gdzieś kiedyś krętych loków, ale ponieważ tak lubią. Tak czy siak jedno było pewne - miały zajęcie i dały spokój z wydawaniem rozkazów odnośnie wynoszenia śmieci i takich tam. Co prawda niektórzy z pozbawionych tego zajęcia znów chodzili jak błędni, ale twierdzili, że to nie z powodu widzianych gdzieś kiedyś pięknych oczu tylko dlatego, że tak mają od urodzenia. A Przybysz? Cóż. Pędziwiatr był z niego, więc szybko znudziło mu się uśmiechanie, jedzenie i brzęczenie monetami. I tak oto pewnego poranka po sutym śniadaniu wsiadł był na swego legendarnego już, nie wiedzieć z jakiego powodu, wierzchowca i odjechał. Mówiono, że w stronę lasu i że wkrótce chatynka opustoszała, ale... kto tam wie. O całej sprawie pamiętano jedynie do czasu, gdy...  Ale to już osobna historia.
Basia Smal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz