U moich sąsiadów była awantura. Krzyki, trzaskanie drzwiami. Hałas przedarł się nawet przez szum mojej suszarki do włosów. Wyszłam z łazienki, w której przecież zawsze wszystko najlepiej słychać. Uznałam, że włosy dosuszę później. Nie na wiele się to zdało, bo i tak słyszałam co nieco. Ludziom poszły emocje i rozszalały się ponad i poza. Bywa. I nie myślę, że świadczy to o nich źle. Ludzkie. Zresztą emocje to tylko emocje. W końcu mijają. Tym razem też tak było. Po pewnym czasie, kiedy zapadła cisza, weszłam ponownie do łazienki i zanim zdążyłam włączyć suszarkę znowu coś usłyszałam. Ktoś płakał. Szloch był rozpaczliwy. Serce mi się na moment zatrzymało. Bycie bezradnym świadkiem czyjegoś bólu jest nie do zniesienia. Zwłaszcza, gdy płacze dziecko a to rozpoznałam. Wiem, że chłopiec ma jakieś siedem, osiem lat, nie więcej. Ciągle dzieciak. I tak straszliwie płakał, że przez głowę przeleciała mi nawet myśl, aby tam do niego pójść (odruch matki na zasadzie "wszystkie dzieci są nasze"). Oczywiście tego nie zrobiłam, bo nie miałam zamiaru się wtrącać. Jednak trwałam tak wrośnięta w podłogę i słuchałam tego jego płaczu jak zaczarowana. I dlatego dane mi było usłyszeć coś jeszcze, co mnie już całkiem ścięło. W pewnym momencie pomiędzy szlochami zawołał cichutko "mamo!". A potem jeszcze raz, i jeszcze. Niemal wstrzymałam oddech i czekałam razem z nim. A tam było cicho. Ciągle cicho. Tylko ten jego płacz. Wszystko mnie zaczęło boleć i nie mogłam już sobie zupełnie dać rady, więc znów zwiałam z łazienki. Nic nie mogłam zrobić... A teraz siedzę i myślę. O ludzkiej naturze myślę. O tym dziecku, które takie wcześniej skrzyczane, bo słyszałam jak rozpaczliwie wrzeszczał, że to coś tam to nie on i takie tam, potem mimo bólu, który ktoś mu sprawił - woła. Nie pamięta o swojej dumie, nie kieruje się nią. Nie myśli o tym, że powinien zęby zacisnąć czy coś w tym stylu. Nie kalkuluje, nie zastanawia się. Reaguje sercem, bo ma w sobie ciągle prostotę dzieciństwa. I ufność, i wiarę. Dlatego bez problemu przekracza w sobie coś, co nam potem nie pozwala się już ominąć. I to tak odruchowo.
Dzieciństwo. Czas, z którego chce się wyrosnąć najszybciej jak się da, żeby już w końcu było fajnie. A potem... bywa różnie. Fajnie też. Czasami. I przecież jak się jest dorosłym, to nie może się być dzieckiem. Tylko teraz zastanawiam się, czy nie o to jednak chodzi, by je mimo wszystko zawsze w sobie w jakiś sposób mieć? No i gdzie i kiedy, i dlaczego je zgubiłam?
Basia Smal
Basiu, zatrzymałaś mnie tym postem w biegu i aż tchu mi zabrakło. Serce każdej matki wyrywa się do skrzywdzonego dziecka; ale w tym co napisałaś jest jeszcze drugie, głębsze dno. Patrzeć na świat oczami dziecka, ufać i wierzyć jak ono. Dać się poprowadzić za rękę i uwierzyć w Boży plan bez zastrzeżeń. Powiedzieć szczerze, że coś nam się nie podoba lub że nas zachwyca, a nie nakładać maskę i udawać, że tacy właśnie jesteśmy. Dostrzec to dziecko, które woła w nas i prosi, aby go nie lekceważyć...
OdpowiedzUsuńM.