środa, 27 lutego 2013

Proszę o srebro

Jestem złodziejką słów :). Uważajcie więc przy mnie na to, co mówicie :). Przyciągam do siebie słowa jak magnes opiłki żelaza. Zgarniam je z otoczenia bez wysiłku świadomości. Samo mi się zgarnia. Zresztą jakoś tego nie żałuję, bo słowa są ważne i dobrze je mieć w pobliżu, na wyciągnięcie ręki. Są jak cegły lub kamienie, z których się buduje. Oczywiście to, co zostanie zbudowane zależy już od nas, ale nie można zaprzeczyć, że potrzeba nam do tego odpowiedniego materiału.  I bez względu na to czy powstanie wieża warowna, broniąca innym dostępu czy dom, w którym będzie dużo miejsca i pokoi gościnnych, to nie uda się tego zbudować bez słów. One odepchną skutecznie albo zaproszą. Zniechęcą lub dadzą nadzieję. Przy ich pomocy a tak naprawdę tylko dzięki nim możemy nawiązać jakąkolwiek relację z drugim człowiekiem. Bo są jak pieczęć pod dokumentem. Albo podpis. Bez tego potwierdzenia nie ma pewności. Dlatego są tak ważne. Mówi się, że mowa jest srebrem a milczenie złotem. I wskazuje się tym samym, co jest ważniejsze, zapominając, że to sprawa umowna i na przełomie wieków różnie to z oceną każdego kruszcu wyglądało. Z własnych życiowych doświadczeń wiem, że to "złoto" nieźle mi czasem dało popalić, bo musiałam się domyślać na zasadzie "co autor chciał przez to powiedzieć" a wtedy margines błędu jest ogromny. Przez to zdecydowanie wolę "srebro". Nie wiem jak można się w ogóle dogadać w jakiejkolwiek sprawie jeśli się nie... gada. I nie chodzi mi o nieustanną paplaninę. Jednak nie sądzę, by posiadanie aparatu artykulacyjnego było tylko dla ozdoby. Czasem bywa wykorzystywany do zamydlenia oczu, fakt, ale jak dla mnie to nie powód, by zamilknąć. Nauczyłam moje dzieci tego, by wyrażać słowami uczucia i myśli i nie zatrzymywać ich dla siebie, bo to skazuje innych na plątanie się po omacku po domysłach a nas na samotność. I mam obok siebie cudownych ciepłych ludzi, którzy nie boją się siebie samych a dzięki temu otoczeniu żyje się z nimi lepiej. Im zresztą też, bo są, jak to się ślicznie nazywa, komunikatywni. A rzeczywistość wielu z nas wygląda mniej więcej tak: "to czemu mi nie powiedziałaś?". No właśnie - czemu? Wiem i rozumiem, ale przyznacie, że łatwiej by nam było, gdybyśmy jednak czasem przełamali w sobie coś, co nam skutecznie knebluje usta i po prostu powiedzieli o co chodzi? Ciche dni są może i widowiskowe, ale męczące straszliwie. Widzę czasem zaskoczenie tych, którym powiem coś miłego i myślę sobie, że to jest nie w porządku, żebyśmy byli czymś takim zaskakiwani. Ludzie się zwyczajnie cieszą, gdy usłyszą, że są ważni, ładni, mądrzy i mili, że komuś się podoba coś, co robią czy mówią. Nie bardzo mogę pojąć, czemu my sobie tak tego skąpimy? To znaczy wiem, że powodem jest strach, ale ja nie o tym. Zrozumieć nie umiem, czemu się mu poddajemy. My, bo ja przecież też.
Basia Smal

sobota, 23 lutego 2013

Jestem sobą, czyli kolejny list otwarty do przyjaciółki

Kochana,
popatrz sobie na to zdjęcie. Poznajesz? To ja. I jakoś Cię to zapewne nie dziwi, bo znasz mnie i rozpoznajesz. Tak wyglądam, o czym doskonale wiesz. Bez inwazyjnych działań nowoczesnej chirurgii nie jestem w stanie niczego zmienić. Zresztą, przyznam Ci się, nie zamierzam. I nie dlatego, że uważam się za któryś z cudów świata, ale właśnie dlatego, że nie uważam. Lubię w sobie to, co widzę z jednego jedynego powodu - to jestem ja. Przyzwyczaiłam się do siebie samej. Ty do mnie też, prawda? Skoro taka jestem to... jestem. No właśnie. To czemu wrzeszczysz na mnie, bym zmieniła w sobie to czy tamto? Bo dotyczy to mojej psychiki i chirurga nie potrzeba tylko siły woli? Pomyśl skarbie, dlaczego mam to w sobie zmieniać, co? I nie myśl, że przyklaskuję tu lenistwu czy pobłażliwości dla tego, co niepiękne, bo tak nie jest. Nie o to mi chodzi. Widzisz, sądzę, że każdemu z nas potrzeba kogoś, kto by nas przyjmował takimi, jakimi jesteśmy. Nawet, jeśli widzi w nas, a widzi na pewno, coś do poprawki to... przyjmuje to do wiadomości a zarazem tym samym przyjmuje nas. To jest miłość (a przecież jednym z jej obliczy jest przyjaźń). Ona tak wygląda, tym się objawia. Nie ocenia. Nie stara się naprawić. Chce dobrze dla kochanego, tak, ale nic na siłę, nic wbrew jego siłom, jakie w danym momencie ma. Miłość jest najcieplejszym ciepłem na świecie. Opatuleniem i ogarnięciem. Przyjęciem z otwartymi ramionami. Niesie ze sobą poczucie bezpieczeństwa - przy tobie mogę być sobą. Nareszcie. Ile w tym spokoju. Miłość ucisza. Koi. Po tym można ją poznać. Dlatego, gdy kochamy i jesteśmy kochani - piękniejemy, czyli nareszcie wyglądamy na siebie samych. To maski, które nakładamy, by się ukryć przed zranieniem przykrą oceną sprawiają, że nasza uroda znika, schowana pod nimi. I dlatego tak bardzo pragniemy miłości. To najbardziej ludzkie z ludzkich pragnień. Popatrz kochana, nie jestem ideałem, prawda? Nie jestem, ale to nic. To bez znaczenia. Ważne, że... jestem :)
I nie bierz do serca słów o Twoim na mnie wrzeszczeniu. I Ty i ja wiemy, że to tylko przekomarzanie :)
I dziękuję Ci, że przy Tobie zawsze mogę być sobą.
Basia

piątek, 22 lutego 2013

Zaufanie

Nie jest łatwo ufać. Zwłaszcza, kiedy ma się za sobą nieciekawe doświadczenia, gdy ktoś nadużył naszego zaufania. Kiedy nas po prostu zdradził, zawiódł. Boli. I uczy. Szybko zapamiętujemy taką lekcję a potem już jesteśmy bardzo, bardzo ostrożni. Zrozumiałe. Jednak zawsze mam ochotę kopnąć taką sytuację i to porządnie nie powiem w co. Za zaistnienie. Za to, że dała komuś taką lekcję. Za zburzenie tego, co było w tym człowieku piękne. Nie podoba mi się, że tak to w życiu bywa. Nie zamykam oczu na rzeczywistość, ale nie oznacza to, że takie jej oblicze lubię. W ludziach też tego nie lubię, chociaż rozumiem, że świętymi to my zazwyczaj nie jesteśmy, więc sprawianie innym zawodu wpisane jest w nas jako jedna z naszych słabości. Mnie zastanawia to, czy po tym jak nas ktoś zawiódł jest możliwe, by mu znów zaufać? Obawiam się, że nie a na pewno nie od razu, prawda? A potem przenosimy to automatycznie na innych. I chodzimy tak po świecie z poharatanymi sercami, które po pewnym czasie jakoś się może zaleczą, ale blizna zostanie - pamięć doznanego bólu. Smutne. Okropnie smutne. I bardzo mi się nie podoba. I jakby się dało to bym za takie doświadczenia serdecznie podziękowała. Przecież tacy jesteśmy delikatni. Wystarczy potknąć się na równej drodze a zaraz pojawia się problem - jakaś kostka wykręcona, coś potłuczone, posiniaczone, spuchnięte. Serca tak samo. Dźgnięte boleśnie - krwawią a potem pamiętają. Życie mnie nauczyło ostrożności, chociaż czasem buntuję się przeciwko temu, ale... cóż... pamiętam. I nic się nie da z tym zrobić. Zapakowujemy się więc szczelnie, oklejamy, owijamy, chronimy za kratami a potem inny do nas się dostać nie może, mimo że nie ma złych zamiarów. A niby skąd to człowiek może wiedzieć, tak? I jak świat długi i szeroki widać wszędzie szańce, mury i fosy. A zza tego wszystkiego nawet czubka głowy człowieka nie widać. I co się dziwić powszechnemu osamotnieniu? Czasem, kiedy widzę jak ktoś patrzy na mnie nieufnie i tylko mamrocze coś na odczepnego, to mam ochotę powiedzieć bez owijania w bawełnę, że nie zranię i nie zawiodę zaufania. Taką deklarację mam chęć złożyć, ale wiem jak bardzo by to było odebrane jako inwazja, więc milczę. Tłumię głupi najwyraźniej odruch serca, żeby to drugie serce się nie wystraszyło. I nie, nie świeci mi nad głową żadna aureola ani nic podobnego. Po prostu wiem jak to jest, gdy ktoś zawiedzie i absolutnie nie mam ochoty być kimś takim, ale to za mało, by oswoić. I dlatego mi smutno. Blizny na duszy robią swoje. Nie jest łatwo zaufać rwącemu się na wolność odruchowi ufności.
Basia Smal

czwartek, 21 lutego 2013

Opowieści o pannie i rycerzu odcinek trzeci

W końcu było tak: on leżał bez ruchu w wielkim łożu boleści. Ona biegała bez tchu i bez snu, ale z nadzieją w sercu. On pozwalał się sobą zajmować, milcząc zawzięcie. Ona pielęgnowała milczenie, godząc się na oczywiste. Wszystko czekało na rozwój wypadków. Nie rozwinęły się, chociaż po jakimś czasie on siedział milczący w przepastnym fotelu, patrząc nieruchomym wzrokiem w okno. Ona czuła się jak potłuczona, słuchając tej ciszy. On pogrążał się coraz bardziej w swoim wnętrzu. Ona chodziła na brzeg morza pogrążać się w falach a potem siadywała w jakimś ustronnym miejscu, patrząc przed siebie wzrokiem pozbawionym wyrazu. On przebierał palcami po stole, wystukując jakiś sobie tylko znany motyw muzyczny. Ona przebierała się trzy razy dziennie, żeby przekonać siebie, że ma zajęcie. A milczenie trwało zadowolone, bo nie znosiło gwaru. Tylko wiatr nie dawał za wygraną i szumiał z uporem w koronach drzew i łodygach traw. Po pewnym czasie uzyskał tyle, że rycerz wreszcie wstał z fotela a panna odetchnęła z ulgą. Dni zaczęły biec. On chodził teraz na długie samotne spacery. Ona tłumiła, cisnące się na usta gderliwe: i po co ci to było? On udawał, że czymś się zajmuje, wykrzykując rozkazy do sfory psów. Ona udawała, że wszystko jest jak dawniej i nuciła pod nosem, przegarniając łyżką dżem ze śliwek, który smażyła w  wielkim garze. Stajenni zostali zwolnieni, przyłapani przez niego na uśmiechach bez powodu. Dziewki kuchenne straciły pracę, bo za bardzo się według niej obijały w robocie. Zamek opustoszał. Ogromne dziedzińce powoli zarastały trawą. W kątach zalegał kurz. Brudne szyby przepuszczały coraz mniej światła. Nawet duchy ziewały z nudów, snując się niemrawo z kąta w kąt. Życie lamentowało i rwało włosy z głowy. Desperacja zwiała, gdzie pieprz rośnie. Melancholia zadomowiła się w sercach i komnatach. Oni mijali się coraz częściej, ledwo się dostrzegając, każde pogrążone w swoich sprawach. Życie z wściekłością szukało pewnej książki z zamiarem podarcia jej na strzępy. Wiatr uznał się za pokonanego i wyniósł się do sąsiedniego zamku. Cisza rozpoczęła królowanie.
Basia Smal

czwartek, 14 lutego 2013

Baśń o Czaro Dziejce (cz.1)

Daleko za Siedzibą Ludzką, ale na tyle blisko, by nie czuć się samotnie, stała na skraju przecudnej polany w środku lasu, ale w pobliżu szemrzącego strumienia nieduża, średniej urody chatynka. Cała w bluszczu, który ją był swego czasu oplótł i tak mu się to spodobało, że pozostał na zawsze. Trwała więc symbioza, bo on miał niezłe oparcie a ona wcale dobrą ochronę, gdyż z daleka i pod odpowiednim kątem sprawiała wrażenie jakby jej w ogóle nie było. Może właśnie dlatego wielu ludzi nie dawało wiary gadkom, że tam coś jest. Inni szeptali, że i owszem, ale lepiej się tam nie zapędzać, bo nigdy nic nie wiadomo. Tajemnica więc trwała i powoli obrastała legendą. O jakichś ciepłych płomykach, pełgających nocami wśród leśnych zarośli. O zagadkowej postaci, przesuwającej się szybko i lekko między konarami starych drzew. I o dziwnej sile przyciągania, której nie sposób się jakoby było oprzeć, gdy się podeszło za blisko do tego miejsca. Jedni mówili, że to siedziba wiedźmy, która żywi się ludzkimi myślami, kradnąc je z beztroskich głów przechodniów. Inni przestrzegali przed urokiem jej oczu, w które łatwo było wpaść i się zapaść a potem nigdy nie zapomnieć. Tę ostatnią bujdę stanowczo dementowały zirytowane kobiety, których mężczyźni zagnali się daleko w las i którzy potem z niego wrócili, niestety jednak przedziwnie jakoś oczadziałymi. Kazały im więc codziennie wynosić śmieci i rąbać jak najwięcej drew na opał, żeby w wysiłku mięśni odzyskali rozum. Nikt nie dzielił się spostrzeżeniami co do skuteczności tych metod, więc jak Siedziba Ludzka długa i szeroka widywało się co i rusz, idącego z kubełkiem w ręku faceta o błędnym spojrzeniu albo innego, ospale walącego siekierą w nikomu niczego winne pnie drzew. Czas mijał, nic się nie zmieniało, życie biegło, legenda trwała.
Razu pewnego przez Siedzibę Ludzką przejeżdżał Przybysz z daleka. Figlarny wiatr rozwiewał mu długie włosy oraz równie długi ogon jego wierzchowca. Klapały o bruk ryneczku podkute kopyta, w takt których mrugały zalotnie rzęsy mijanych panien. Szeptana wieść o urodzie Przybysza wyprzedziła go zanim się obejrzał przez ramię i dostrzegł w bocznej uliczce gospodę. Zmęczonym będąc, podjechał tam, zsiadł z umordowanego klapaniem po bruku wierzchowca (który wolał bardziej ekologiczne podłoże) i wszedł do środka. Przywitała go cisza, niepomiernie zadziwiona jego pięknem, o którym na co dzień sam nie pamiętał. Dopiero w takich miejscach, wśród ludzi, mu się przypominało i wtedy nigdy nie wiedział co i jak z tym zrobić. Posłał więc przed siebie, a więc w żadne konkretne miejsce, uśmiech i nie dostrzegając, że nagle i gwałtownie zaparło dech wszystkim tu obecnym kobietom, usiadł przy najbliższym wolnym stole. Ugoszczony został jak należy, sowicie odpłacając się uśmiechami i brzęczącą monetą. Potem poddał się atmosferze miejsca i wsłuchał w opowieści snute z powagą przez zgromadzonych przy kominku stałych bywalców. Mocno już podchmieleni pletli co im ślina na język przyniosła a więc przede wszystkim znienawidzoną przez niewiasty bujdę o urokliwej mieszkance lasu. Przybysz nadstawił ucha. Ciekawym będąc świata, nie chciał bowiem uronić niczego z jego niezwykłości a tu się na takową zanosiło. Przysiadł się więc do podchmielonych i, racząc ich kolejnymi kuflami, wypytywał o szczegóły. Szybko uszy zaczęły go piec od coraz bardziej pikantnych wieści. Nie zważając na to, że ich pikanteria zwiększała się wprost proporcjonalnie do ilości pustych kielichów, słuchał chciwie a rozbudzona wyobraźnia wyświetlała przed jego pięknymi oczyma obrazy o treści zdecydowanie tylko dla dorosłych. Przybysz, mając lat sporo powyżej wymaganych osiemnastu, pozwalał im hulać swobodnie i ani się spostrzegł jak zapragnął wdrożyć je w życie. Sypnął więc raz ostatni szczodrze groszem w podzięce i, pozostawiając za sobą rozżalone dusze niewiast, wsiadł na wierzchowca i odjechał, kierując się w stronę wabiącego go lasu.
Basia Smal

wtorek, 12 lutego 2013

Pocałunek na dobranoc

Lubię noc. Jej spokój i ciszę. To otulenie, którego dzień zawsze skąpi. Ten czas tylko dla mnie. Przytulność chwili jakiej próżno szukać w gwarze dnia. Noc jest jak przystanek. Można zwolnić a potem zupełnie się zatrzymać. Odetchnąć i po prostu sobie być. Uspokoić myśli. Pozwolić im bujać w obłokach. Trochę ryzykowne, bo mogą poprowadzić w kierunku, którego się nie spodziewam. Albo wręcz przeciwnie - to czas na to, by wreszcie pobiegły w stronę, w którą nie pozwalam im biec w pędzie dnia. Niech i one odetchną. Pobędą wreszcie sobą, bez kontroli i nadzoru woli. Małe wakacje. Teraz jest późny wieczór. Za godzinę minie północ. Mój czas. Piszę i myślę. Albo jednak na odwrót - najpierw myślę a z tego bierze się pisanie. Znalazłam zdjęcie, które trochę oddaje nastrój nocy:
To Rzym, most prowadzący do Zamku Świętego Anioła. Światła nie zakłócają uciszenia. Nawet woda zamarła. Czasem mam wrażenie, że w takim czasie coś (a może to ktoś?) otula mnie sobą jak ciepłym pledem. To ona? Noc? W takim razie jest czuła i delikatna. Spokojna i uważna. Bez problemu zdobywa się na lekkie dotknięcie twarzy, dłoni, pocałunek. Ma na to czas. Nareszcie. I na marzenia. Albo tęsknotę. Albo na jedno i drugie. Ma czas. Nie pogania obowiązkami, koniecznościami i terminami. Pozwala być. Lubię się więc zasiedzieć, poczekać na ciszę późnego wieczoru, na magię nocy. Poczekać na samą siebie.
Basia Smal

poniedziałek, 11 lutego 2013

Bliżej już się nie da

Czy masz kogoś, do kogo jest Ci tak blisko, że bliżej już się nie da? Jeśli tak, to nie czytaj dalej - masz wszystko. Może tylko napisz komentarz jak bardzo jesteś szczęśliwa czy szczęśliwy, by ktoś inny mógł to przeczytać i nadal mieć nadzieję. Na to, że to jest możliwe, że znajdzie w końcu, spotka, otrzyma taki dar. Samotność rozrywa bólem niejedno serce, bo samotność to taki stan, kiedy dla nikogo nie jest ważne to, co czujesz. Jeśli jesteś w takim stanie to, błagam, nie poddawaj się, nie opuszczaj rąk. Szukaj! Nie pozwalaj samotności zatrzasnąć Cię w sobie. Możesz to zrobić. Możesz z własnym życiem, ze sobą, zrobić wszystko. W każdej chwili. Tak po prostu. Każdy z nas idzie swoją drogą życia. Nikogo nie namawiam do tego, by z tej drogi zszedł. Jednak proszę o przecieranie co jakiś czas oczu, by móc zobaczyć to, co wokół i nie ominąć skarbu jakim jest zawsze dla jednego człowieka drugi człowiek. Może i bywa mu także wilkiem, ale ja bym się za bardzo do takiego widzenia kogoś nie przywiązywała. Szkoda czasu. Lepiej go poświęcić na znalezienie serca, o którym można powiedzieć, że jest mi bliskie. Czemu ludzie o to nie walczą? Nie szukają? Czemu, jeśli już znajdą, nie dbają, by nie odeszło od nas smutne i przygnębione naszą obojętnością? Czemu w ogóle są w stanie takiej szansy na bliskość nie widzieć? Co jest z nami? "Boję się spróbować, bo jeśli mi się nie uda, to nie wyobrażam sobie reszty mojego życia. Bezpieczniej jest pozostawać w sferze marzeń, niż ryzykować popełnienie błędu" (P. Coelho). O to chodzi? Może i tak. Strach nie jest dobrym doradcą. Słuchając go, można przegrać życie. Wiem jak to jest, gdy z telepiącym się sercem wisisz palcami nad klawiaturą komputera, zastanawiając się czy dobrze zrobisz, gdy wyślesz tego maila. Wiem, że czasem nie jest łatwo posłać SMS-a czy zadzwonić do kogoś z pytaniem co słychać. Albo go zagadnąć, gdy się spotka przypadkowo. Doskonale to wiem, bo jestem człowiekiem. Jednak wiem też, że trzeba sobie dać szansę a możliwe, że i temu komuś, do kogo się zwracam, bo może on także tego potrzebuje. Nikt za mnie tego nie zrobi. Najwyżej zawołam w pustkę i ona mi "odpowie". Nie jest to miłe, ale jeśli nie zawołam, to nie będę nigdy znać jakiejkolwiek odpowiedzi. Kwestia priorytetów, czyli tego co i dla kogo jest ważne. Jeśli jest to drugi człowiek i bliskość serc, to nie ma sensu tracić czas na głupie lęki, bo przez nie można stracić wiele. Pytanie "czy warto?" pozostawiam otwarte.
Basia Smal

piątek, 8 lutego 2013

Nieoczekiwane zauroczenie

Tak oto wyglądało otoczenie mojego domu w dniu dzisiejszym. Zima wróciła i to w wielkim stylu. Wczoraj przez kilka godzin padał śnieg i zrobiło się jak w bajce. Drzewa, krzaki i trawa opatuliły się w zimną biel i konkurują ze sobą swoim pięknem jak panny młode zagnane w dużej ilości w jedno miejsce. Nie znam się na florze, ale odnoszę wrażenie, że gdyby dała radę powiedzieć, to wyznałaby dziś, że jest zadowolona.
Piękno służy dobremu samopoczuciu. A raczej - świadomość swej urody. Te zdjęcia są kolorowe a wyglądają jak czarno - białe. Mnie się to nadzwyczaj podoba. I chociaż są zrobione w dużym mieście to jakoś tego nie widać. Śnieg w takich ilościach sprawił, że wszystko stało się przytulne. Szłam dzisiaj wśród tego uciszenia jak zaczarowana. I trochę tego otumanienia zostało mi do tej chwili, co zapewne da się odczuć.
No i wygląda na to, że zostałam zauroczona. I to czym? Zimą! A przecież ja nie lubię zimna! Co prawda dzisiaj nie ma dużego mrozu, ale jednak co zima, to zima. Jak to nigdy nie wiadomo co i kiedy na człowieka spadnie. I to bez uprzedzenia. Jak każde zaczarowanie, prawda? Jakoś nie narzekam. Ani na nagłość zdarzenia, ani w ogóle na nie samo. I tak sobie myślę czy nie jest to dobry sposób na życie - przyjąć, co ono przynosi bez warczenia i prychania, bez rozpaczliwego machania rękami w celu odpędzenia tego, co dopadło i bez negatywnego nastawienia, bo "od zawsze" czegoś nie lubię. Hm... Sporo się dzisiaj nauczyłam.
Basia Smal

poniedziałek, 4 lutego 2013

Pragnienia

Czy można zatrzymać coś, co się kiedyś otrzymało w darze od życia? Na zawsze już w sobie mieć i nigdy nie zgubić? I czy to się dzieje samo czy trzeba niezłej harówki, by trwało? Kiedy i jak gubimy po kawałku otrzymane kiedyś prezenty? W jaki sposób tracimy to, co pragnęliśmy przecież zachować? Rozsypują nam się miłości i znajomości. Usychają jak kwiaty w doniczkach przyjaźnie. Ulegają zapomnieniu twarze i numery telefonów. Odchodzą, nie wiadomo gdzie, sposoby na wspólne życie, na bycie razem. Znikają gesty, słowa, spojrzenia. Blednie i płowieje to, co było ważne. Odchodzi w niebyt jakiś zamglony. W kąt ciemny a czasem i mroczny od tej najczarniejszej z czarnych ciemności. Skarby utracone, tak kiedyś wymarzone i w końcu zdobyte. Coś, co się wytęskniło i wyprosiło od losu. Czyja to wina? Pamięci, która nie przechowała w sobie ich znaczenia? Daru samego, że ze starości wypłowiał i zbladł? Życia, które za szybko gna, za dużo wymaga i za mało śni? Marzeń przekutych w rzeczywistość, która odsłoniła ich prawdziwe oblicze? Budzącej siły realu, który nie pozwoli spać w nieskończoność? Czy może niezbyt dużej głębi snów? Za małej siły marzeń? Zbyt małej wiary i ciągle traconej nadziei? Kiedy i jak to się dzieje, że narasta zgorzknienie jak w za długo przechowywanym kiepskiej jakości winie? Może przyczyna leży w tej nie najlepszej jakości? I jest głębiej niż nam się zdaje? Może za mało chcemy? Ograniczamy pragnienia, bo te największe nam się, w naszym mniemaniu, nie należą? Nie jesteśmy dość dobrzy, by dostać coś wielkiego. I w rezultacie dostajemy, tak, ale coś takiego sobie, co szybko i łatwo się gubi, bo... nie ma w naszych oczach zbyt wielkiej wartości, więc nie strzeżemy, nie hołubimy, nie tulimy najmocniej jak się da, by nie wymknęło nam się z ramion. A potem trudno się dziwić, że ten średniej jakości prezent nam wypłowiał z czasem. Zbladł i znikł. Może to chodzi o siłę pragnień a nie o siłę jaką wkładamy w utrzymanie ich realizacji? Może nasze starania i tak pójdą na marne jeśli zdobędziemy nie najwyższy szczyt? Może bierzemy za pragnienie zwykłą chętkę przelotną, nietrwałą, jakiś kaprys, jakieś chcę, bo chcę? I szybko, najszybciej jak się da to realizujemy. A ono musi mieć czas, by narastać, by się rozwijać, by pokazać swoje prawdziwe oblicze i stać się nieodparte. Może tylko to, na co czekamy dostatecznie długo ma szansę wrosnąć w nas i jako część całości nigdy nie zostać utracone?
Basia Smal

sobota, 2 lutego 2013

Miłość nigdy nie umiera

Czy po dwóch latach niewidzenia można czuć do siebie to samo? W dodatku z taką samą mocą, nawet jeśli namiętność była silna i została przerwana nagle i niespodziewanie? Czy można to przenieść przez czas i życiowe zawirowania? Czy można nie zapomnieć, mimo że się powinno? Czy raz rozpalona iskra tli się i jeśli tylko ma okazję wybucha znów płomieniem? Czy miłość, taka romantyczna, mocna, słodka i głęboka, nadal istnieje i nie jest tylko wymysłem rozmarzonych pensjonarek? A jeśli istnieje, to czy ma rację bytu w dzisiejszym świecie, ogarniętym kultem rozumu a nie serca? Czy ludzie są w stanie o nią walczyć, mimo trudności, nawet wbrew sobie samemu? Czy są w stanie ją przechować i zachować? Czy to w ogóle jest możliwe? Czy ma sens?
Tak. Takie właśnie stanowcze twierdzenie znajdujemy w filmie "Apartament" (reż.Paul McGuigan), który wczoraj obejrzałam. Jest to amerykańska odpowiedź na francuski pierwowzór z 1996 roku. Jakiś czas temu oglądałam i tamto dzieło. Dlatego nietrudno mi znaleźć podobieństwa i różnice. Francuzi zrobili coś mrocznego i psychologicznego na kanwie, zdawałoby się zwykłej, opowieści o miłości od pierwszego wejrzenia. Historia niby wdzięczna ogromnie, ale u nich to była opowieść o obsesji i jej niszczącej sile i to robiło wrażenie. Amerykanie trzymają się konwencji filmu o miłości z komplikacjami w tle i tyle. Chociaż tych komplikacji jest tak dużo, że można nimi spokojnie obdzielić jeszcze ze dwa filmy i żaden nie straci na fabule. No, ale to typowe dla Amerykanów i nie ma co wybrzydzać. Jak komuś nie pasuje to nie ogląda produkcji zza oceanu (sama zdecydowanie wolę kino europejskie, ale nie trzymam się tego wyboru niewolniczo). Na korzyść Francuzów przemawia też główna rola męska, którą odtwarzał seksowny nawet w czasach swojej młodości (chociaż teraz jeszcze bardziej) Vincent Cassel (auć!). U Amerykanów zagrał to, mocno jak dla mnie drętwy (wybaczcie mi jego wielbicielki, ale o gustach... itd.), Josh Hartnett. Natomiast zdecydowanie wolę Diane Kruger w wersji amerykańskiej od Monici Bellucci z francuskiej. I nie chodzi mi o wygląd, bo pani Monica powala nim na kolana od lat i wierzę, że będzie nadal, ale o to, iż była w tym 1996 roku jakaś taka nieprawdopodobnie nijaka w tej roli. No i amerykańskie zakończenie jest mniej udziwnione od francuskiego, którym byłam zszokowana i trochę nawet zniesmaczona. Podsumowując: oba filmy, chociaż mają ten sam tytuł i jeden (amerykański) wzoruje się na drugim, to są o czym innym i nie da się ich skleić w jedno dzieło tylko zrobione przez dwie wytwórnie filmowe. To, co jest natomiast zdecydowanie wspólne, to pogoda. Tyle śniegu i takie zimno w obu, że teraz marzy mi się obejrzenie czegokolwiek byle tylko działo się w tropikach :)
Basia Smal