sobota, 2 lutego 2013

Miłość nigdy nie umiera

Czy po dwóch latach niewidzenia można czuć do siebie to samo? W dodatku z taką samą mocą, nawet jeśli namiętność była silna i została przerwana nagle i niespodziewanie? Czy można to przenieść przez czas i życiowe zawirowania? Czy można nie zapomnieć, mimo że się powinno? Czy raz rozpalona iskra tli się i jeśli tylko ma okazję wybucha znów płomieniem? Czy miłość, taka romantyczna, mocna, słodka i głęboka, nadal istnieje i nie jest tylko wymysłem rozmarzonych pensjonarek? A jeśli istnieje, to czy ma rację bytu w dzisiejszym świecie, ogarniętym kultem rozumu a nie serca? Czy ludzie są w stanie o nią walczyć, mimo trudności, nawet wbrew sobie samemu? Czy są w stanie ją przechować i zachować? Czy to w ogóle jest możliwe? Czy ma sens?
Tak. Takie właśnie stanowcze twierdzenie znajdujemy w filmie "Apartament" (reż.Paul McGuigan), który wczoraj obejrzałam. Jest to amerykańska odpowiedź na francuski pierwowzór z 1996 roku. Jakiś czas temu oglądałam i tamto dzieło. Dlatego nietrudno mi znaleźć podobieństwa i różnice. Francuzi zrobili coś mrocznego i psychologicznego na kanwie, zdawałoby się zwykłej, opowieści o miłości od pierwszego wejrzenia. Historia niby wdzięczna ogromnie, ale u nich to była opowieść o obsesji i jej niszczącej sile i to robiło wrażenie. Amerykanie trzymają się konwencji filmu o miłości z komplikacjami w tle i tyle. Chociaż tych komplikacji jest tak dużo, że można nimi spokojnie obdzielić jeszcze ze dwa filmy i żaden nie straci na fabule. No, ale to typowe dla Amerykanów i nie ma co wybrzydzać. Jak komuś nie pasuje to nie ogląda produkcji zza oceanu (sama zdecydowanie wolę kino europejskie, ale nie trzymam się tego wyboru niewolniczo). Na korzyść Francuzów przemawia też główna rola męska, którą odtwarzał seksowny nawet w czasach swojej młodości (chociaż teraz jeszcze bardziej) Vincent Cassel (auć!). U Amerykanów zagrał to, mocno jak dla mnie drętwy (wybaczcie mi jego wielbicielki, ale o gustach... itd.), Josh Hartnett. Natomiast zdecydowanie wolę Diane Kruger w wersji amerykańskiej od Monici Bellucci z francuskiej. I nie chodzi mi o wygląd, bo pani Monica powala nim na kolana od lat i wierzę, że będzie nadal, ale o to, iż była w tym 1996 roku jakaś taka nieprawdopodobnie nijaka w tej roli. No i amerykańskie zakończenie jest mniej udziwnione od francuskiego, którym byłam zszokowana i trochę nawet zniesmaczona. Podsumowując: oba filmy, chociaż mają ten sam tytuł i jeden (amerykański) wzoruje się na drugim, to są o czym innym i nie da się ich skleić w jedno dzieło tylko zrobione przez dwie wytwórnie filmowe. To, co jest natomiast zdecydowanie wspólne, to pogoda. Tyle śniegu i takie zimno w obu, że teraz marzy mi się obejrzenie czegokolwiek byle tylko działo się w tropikach :)
Basia Smal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz