Zapowiadam nowy cykl. Są (i nadal będą) wspomnienia z moich wędrówek po Europie, do których dołączą wkrótce te po Polsce. Bo chociaż to też Europa, ale bardzo moja. Tak bardzo, że ją sobie pozwoliłam wydzielić od całej reszty. Mieszkam od kilkunastu lat w samym środku Polski, więc wszędzie mam... blisko. Albo w miarę blisko. I od lat z upodobaniem się szwendam tu i tam. Bywam w tym plątaniu się po moim kraju mało oryginalna, ale czasem zapędziłam się też w jakieś mało znane zakątki. Spróbuję poopowiadać tak o jednych jak i o drugich. Są takie miejsca, które do dziś przyspieszają bicie mego serca, jak chociażby odwiedzany przeze mnie przez 12 lat z rzędu w letnie weekendy Kraków, gdzie w niektórych restauracjach kelnerzy już mnie rozpoznawali (pozdrawiam CK na Brackiej!) i gdzie razu pewnego na Kazimierzu piłam pewien napój wyskokowy ze... świecznika (!!!). W Sandomierzu natomiast wlazłam do klatki dla złoczyńców, którą w dawnych czasach wieszano z delikwentem w środku na rynku ku przestrodze, a do której jak się okazało... pasowałam jak ulał (do dziś nie mam pojęcia czemu?!). Tam też w podziemiach z sukcesem odegrałam warszawską syrenkę, dzierżąc w dłoni miecz i tarczę (dla ciekawych - nie, nie byłam półnago ani po kielichu, paskudy!). W Toruniu zachwyciło mnie maleńkie Muzeum Podróżnika, gdzie zgromadzono pamiątki zebrane z całego świata przez Tony Halika. Tam także w ruinach krzyżackiego zamku trafiłam z łuku do tarczy (o dziwo blisko środka), wprawiając w osłupienie pana, który mnie szkolił w temacie ponieważ celuję lewym okiem a prawą ręką (błagam, nie pytajcie jak to robię, bo nie wiem, ale tak mam). A w Sopocie, który pokażę Wam nie od strony słynnego oklepanego i nudnego Grandu (wybacz Wielki, ale tak naprawdę o tobie myślę) zobaczyłam... Penelopy (te czekające, wiecie) i to w hurtowej ilości, bo aż cztery. Z Kazimierza przywiozłam Alinkę - mojego domowego anioła bez aureoli za to z rumieńcami na policzkach i zaliczyłam asystowanie przy kuciu w kuźni (bo nikt inny się nie rwał a ja do takich wydarzeń "nigdy chętniej"), dzięki czemu dostałam w nagrodę... gwóźdź, wykuty przez seksownego pana kowala (Co za oczy! Co za głos! I te szerokie bary! Ech...). Z Bałtowa natomiast żabę, która mi się do dziś plącze w portfelu, a którą biedaczyną już wiele razy chciałam zapłacić (nikt nie przyjął jak dotąd... hm... dziwne). Pod słynnym Bartkiem o mało co nie zeżarły mnie komary, więc... temu panu (chociaż wiekowy nad podziw) już dziękuję i nigdy więcej. W Elblągu... No dobrze, na dzisiaj starczy. W każdym razie coś wymyślę, żeby nudno nie było. A że należę do tych, którzy jak magnes opiłki żelaza, przyciągają zdarzenia dziwne i ludzi ciekawych, więc... zapraszam :)
Basia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz